dziś w charakterze wstępu, będę pastwił się nad ideą odtwarzania zapomnianych receptur… przekornie i z premedytacją, zabawię się w marudę, ignoranta i niepoprawnego pragmatyka… wprawdzie doceniam ideę wskrzeszenia i przywrócenia światu oraz potomnym zapachu, który święcił zasłużone triumfy w 1882 roku – ale pytam się, po co?…
po pierwsze, skąd mam mieć pewność, że to ta sama receptura, którą z największym pietyzmem i przy wsparciu kosmicznej technologii NASA, CERN’u i Zakładów Remontowo Naprawczych Wag Szalowych i Wigwamów im. Włodzimierza Ilicza Lenina – wskrzeszono na powrót do życia?… jak mam/ ktokolwiek ma/ może to zweryfikować?… może i na świecie zachowały się flakony pamiętające czasy świetności pantalonów do kostek – ale obawiam się, że pomimo najszczerszych chęci amatorów vintage**, niemożliwym jest zachowanie przeszło stuletniej flaszki, a skleconej z bądź co bądź składników pochodzenia organicznego (a w tedy nie znano i nie praktykowano w perfumiarstwie chemii)…
po drugie, śmiem twierdzić, że metody pozyskiwania, ekstrakcji i hodowli roślin użytych do pozyskania olejków zapachowych na potrzeby tejże kompozycji, na przestrzeni ostatniego stulecia, zmieniły się drastycznie… wybaczcie mój kpiarski ton, ale wątpię, by zioła ręcznie rznęły sierpami bose baby, bez staników i z dzieciątkiem w zawiniątku na plecach… wątpię też by alkohol stanowiący nośnik tych perfum powstał w tej samej bimbrowni, tfu rozlewni co w wersji oryginalnej… wreszcie śmiem bezczelnie wątpić, by odtworzona formuła powstała w identycznych warunkach i sprzęcie co wersja pierwotna – więc zamiast pociskać ludziom medialne bajeczki, że to oryginalna formuła – napisaliby, że perfumy są inspirowane klasycznym Fougere Royale z 1882 roku…
odpowiecie przytomnie: troglodyto, przecież dziś mamy mikroskopy, laboratoria, Zderzacz Hadronów, pieczemy ciasta w mikrofalówkach i wyszczuplamy topmodelki jednym kliknięciem myszy o 20 kg (magia fotoszopa) – więc odtworzenie oryginalnej receptury nie stanowi dziś najmniejszego problemu!…
no nie do końca… może i dysponujemy stosowną technologią, ale w perfumiarstwie ma znaczenie nawet to, gdzie dana roślinka rosła – nim została zerwana w celu przerobienia jej na olejek zapachowy (np. słynny jaśmin z Grass, na którego zbiór ma monopol Chanel, ponieważ zgodnie z oryginalną recepturą, jest wciąż używany do produkcji kultowych no 5)… czy przepłacaliby setki tysięcy euro, gdyby gatunek i miejsce pozyskania surowca, były bez znaczenia?… po co tłoczyć olejek z kalabryjskiej bergamotki, tudzież róży tureckiej, skoro można by kupić skrzynkę niedojrzałych mandarynek od pana Mietka z bazaru i też będzie cytrusowo?… przecież na brzmienie np. absolutu róży, wpływ ma nawet ilość i natężenie światła słonecznego, przy którym dojrzewały kwiaty… bredzę?… a słyszeliście o kiperach win, którzy już po jednym łyczku są w stanie powiedzieć na jakim zboczu i o jakim kącie nachylenia rósł szczep winorośli, z którego zrobiono ten konkretnie rocznik?… niektórzy są nawet w stanie podać strukturę oraz skład gleby oraz zasugerować, że pasek klinowy w traktorze plantatora jest do wymiany (ok, to o pasku klinowym to był akurat żart)… a skoro ze smaku i zapachu wina (jego bukietu) da się odczytać tak subtelne niuanse o jego pochodzeniu, to wierzcie mi – da się to również wyczuć w brzmieniu perfum, jakiej konkretnie i skąd, użyto esencji zapachowej (ja tego nie potrafię)…
** vintage (w kontekście perfum) to sztuka przechowywania perfum, aby maksymalnie wydłużyć żywotność i zachować ich niezmienne brzmienie – aby po powiedzmy 20 latach, przechowywany zapach nie stracił nic ze swoich pierwotnych właściwości… stosuje się do tego celu specjalne chłodziarki i odcina przechowywane flakony od dostępu światła…
po trzecie, poza garstką pasjonatów i zmurszałych dziadów pamiętających insurekcję kościuszkowską oraz hasające dziko mamuty – kto miałby to dziwadło nosić?… przecież dziś zapach musi być lajtowy i niezobowiązujący niczym won proszku do prania, albo jakiś kompot owocowy… kto dziś sięgnie po przeszło stuletnią formułę jakichś archaicznych perfum paprociowych – gdy na półkach tyle szeroko rozreklamowanych wspaniałości od Calvina Kleina, Hugo Bossa i Lacoste?… nawet hipsterom nie wypada pachnieć czymś aż tak starym i niemodnym – bo nie są w stanie udowodnić, że używali tych perfum nim stały się popularne… a może inicjator projektu czeka na renesans gatunku?… swoiste nawrócenie się mody na fougère, którym na powrót zachłyśnie się świat – zaraz po przeminięciu mody na oudomanię i dominującą w mainstreamie tonkomanię?…
ok, teraz gdy rozprawiliśmy się z mitologią, pora zająć się zapachem na poważnie…
Jeśli odrzucić tę całą otoczkę związaną z odtwarzaniem oryginalnej receptury, magią niszy i klonowaniem DNA prehistorycznych paproci – Fougere Royale to naprawdę szykowne perfumy, choć oczywiście dla ludzi potrafiących docenić tę grypę olfaktoryczną… nasza Paproć Królewska pachnie trochę jak oldskulowy klasyk z przełomu lat 70 i 80-tych XX wieku… sporo w nim wytrawności, retro smaczków, szarmanckiej szorstkości oraz ziół, niejako wpisanych w stylistykę wód z tego okresu i wyartykułowanych w specyficznej dlań tonacji… jeśli przyjąć na wiarę zgodność i wierność względem protoplasty, to w kontekście brzmienia, niewiele się w ciągu ostatnich 100 lat zmieniło… w początkowej fazie zapach wierci się i mości na skórze, strojąc poszczególne nuty niczym orkiestra przed koncertem… dyrygent uderza batutą w stojak dla nut, próbując uciszyć chichocące kwiaty i bergamotkę z ADHD – ale gdy zapach już się umości, ze skóry zaczyna dobiegać niesamowicie dojrzała, dystyngowana, szykowna, męska i wbrew pozorom, niespecjalnie agresywna oraz zdziadziała symfonia…
W przypadku tych perfum, „paprociowy„, należy traktować dosłownie, bo z pomiędzy szyku, dystynkcji i szarmancji bijącej od statecznego i majestatycznego brzmienia tych perfum, nieustannie przebija diabelnie sugestywna woń najprawdziwszej paproci… pozostaję pod wielkim wrażeniem wierności, jaką uzyskano łącząc pospołu lawendę, goździka, szałwię, paczulę i mech dębowy – by w rezultacie otrzymać woń najprawdziwszych, nieco suchych i pudrowych listków okazałej, leśnej paproci… wprawdzie przez niemal cały czas słychać w tle goździka, różę i lawendę, ale majestatycznie paprociowy filar, nawet przez chwilę nie pozwala o sobie zapomnieć…
Paradoksalnie jak na tak staroświecką stylistykę i wyczuwalne zwłaszcza w początkowej fazie bogactwo nut zielonych i kwiecia – zapach jest ciepły, dojrzały, stateczny i dyskretny, ale czyni to w zadziwiająco umiarkowanym stylu… taki Cartier Pasha, Drakkar Noir, Azzaro i D&G Pour Homme, czy nawet Caron Un Homme są od niego wyraźnie głośniejsze, bardziej dobitne i charyzmatyczne – gdy Fougere Royale intonuje swą pieśń w niezmiennie powściągliwej, stonowanej i wykwintnej tonacji paprociowej (dosłownie)… szyk, szyk, szyk i jeszcze raz szyk… nic tu nie krzyczy, nic nie zabiega o atencję nazbyt wylewnie, słowem bukiet skomponowano zachowując idealny balans pomiędzy odrobiną niedopuszczającej do nudy jaskrawości i szykownej stateczności, dbającej by kompozycja nie popadła w przesadną głośność i nadmiernie napastliwą frywolność…
W fazie schyłkowej zapach delikatnie się wysładza, czyniąc go przytulniejszym i naprawdę przyjemnym w odbiorze… tyle, że obiektywnie rzecz biorąc, to nie są perfumy dla ludzi młodych, nie pasują do jeansów i bluzy z kapturem – ba, kiepsko zniosą konfrontację ze sportową marynarką, no chyba że będzie z tweedu… ten zapach wymaga stosownej oprawy, może nie dosłownie siwych włosów i stetryczałej, tfu nobliwej i dystyngowanej elegancji… nie myślcie, że sugeruję się wiekową formułą i stereotypami, ale do tych perfum trzeba po prostu dojrzeć, albo zestarzeć się – przynajmniej mentalnie… wówczas niewymuszony szyk i wytworność Fougere Royale, stanie się godną oprawą dla statecznej siwizny na skroniach, choćby duchowej… ponadto Fougere Royale jest najprzystępniejszym, najmniej irytującym i zarazem najbardziej wiernym anatomicznie, przedstawicielem gatunku fougère, z jakim dotąd miałem styczność…
nos: Rodrigo Flores-Roux
rok powstania (w tym przypadku wskrzeszenia) 2010
trwałość: bardzo dobra
projekcja: akuratna
skład:
Głowa: bergamotka, rumianek, lawenda, nuty zielone,
Serce: goździk (roślina), geranium, cynamon, róża, bez,
Baza: paczula, mech dębowy, żywica bursztynowa, fasolka tonka, szałwia muszkatołowa,
Tagged: Baza: paczula, bergamotka, bez, blog o perfumach, cynamon, fasolka tonka, Fougere Royale 2010, geranium, Houbigant, lawenda, mech dębowy, nuty zielone, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, róża, recenzja perfum, recenzje perfum..., rumianek, Serce: goździk (roślina), szałwia muszkatołowa, wzorcowe fougere, zapach pachnący najprawdziwszą paprotką, zapach paprociowy, żywica bursztynowa
