Wybaczcie mi tę przydługą, pełną powtórek, niezbyt spójną i chwilami chaotyczną retorykę, ale… nie udało mi się lepiej uporządkować natłoku myśli i wrażeń, związanych z blisko tygodniowym oblatywaniem tego niesamowitego pachnidła… wciąż jestem poruszony jego brzmieniem, jego wadami i zaletami – a bardzo chciałem podzielić się z Wami mymi uwagami na gorąco…
Gdy po blisko pół rocznym oczekiwaniu na próbkę, wreszcie zatopiłem zachłannie swe nozdrza w wersji L’Extremalnej, poczułem niedosyt i rozczarowanie… Na psa urok, tylko tyle? – pomyślałem? Ale powolutku, wszak to nie średniowiecze i wszystko da się wytłumaczyć racjonalnie… Jeśli więc spodziewaliście się po tych perfumach mikstury, od której ludziom w Waszym otoczeniu zaczną krwawić oczodoły, a ciężarnym niewiastom odejdą wody – to muszę Was rozczarować, bo nic takiego po użyciu L’Extreme nie nastąpi. Owszem L’Extreme jest ekstremalnie gęste, zawiesiste i niemiłosiernie esencjonalne – ale jest też EdP (wodą perfumowaną), więc jego moc rażenia i trwałość jest dużo słabsza, niż teoretycznie mniej skoncentrowane EdT (woda toaletowa). U niektórych czytelników to co powiem wzbudzi uzasadnione niedowierzanie i zawód – ale L’Extremalne Encre Noire A L’Extreme, w praktyce wypada mniej okazale niż zwykłe Encre Noire EdT… Zatem reakcja otoczenia z filmiku poniżej, zdecydowanie nie nastąpi… :)
Osobiście uważam klasyczne Encre Noire za jedno z najlepszych, najbardziej niepowtarzalnych, charyzmatycznych i zarazem obrazoburczych brzmień w historii perfumiarstwa. Tak tak moi drodzy, grzeczne, zachowawcze, modne i oklepane zapachy nie przechodzą do historii – zaś tercet Encre Noire, uważam za jedną z najbardziej wszechstronnych, rozpoznawalnych, a przy tym konsekwentnych i staranniej zaaranżowanych serii ever!. I tu warto podkreślić, że zawdzięczamy to przede wszystkim niedoścignionemu kunsztowi fenomenalnej Nathalie Lorson, która stoi za zniewalającymi formułami kałamarzy Lalique. Z popularniejszych, a równie solidnie zaserwowanych serii, wypada jeszcze napomknąć o X*Menach Muglera, Facetach Bvlgari, Deklaracjach Cartiera oraz Romach od Laury Biagiotti, które mogą się poszczycić równie starannie zestrojonymi trio i kwartetami – gdzie każde jedno pachnidło w kolekcji, jest samo w sobie arcydziełem i godnie ową serię reprezentuje. Chętnie wymieniłbym tu też rodzinę Homme od Diora, ale istnienie Diora Homme Cologne, położyło tę myśl na łopatki… ;) Zresztą wybitnych pachnideł w portfolio Lalique nie brakuje, że wymienię tylko Hommage (ze szczególnym naciskiem na Voyageur) oraz White, Equus, Lion i Eau de Lalique. Lalique słynie z bardzo wysokiego poziomu sygnowanych swym logo kompozycji oraz co najbardziej cieszy – z niezłomności i konsekwencji w dbałości o ich topowy poziom (jakość kompozycji i samych perfum). Nie zdradzili ideałów perfumiarstwa, rzucając się w pogoń za łatwym zyskiem i za to bardzo ich szanuję oraz cenię.
Pierwszy Encre Noire był szokiem, przełomem, rewolucją i objawieniem w jednym, podobnie jak YSL M7, Joop! Homme, JPG Le Male, czy Dior Fahrenheit. Jest niedoścignionym precedensem, zapachem instytucją, klasą i odrębnym gatunkiem sam w sobie (wiecie, są skutery i jest Vespa). Cechuje go tak przełomowe, specyficzne i oryginalne brzmienie, iż nic nie może się równać z tutejszym ujęciem jakże wdzięcznej i wszechstronnej vetivery. A tutejsza jest jednocześnie ciepła i zimna, mokra i sucha, ziemista i piwniczna, tajemnicza, otulająca, gorąca i przede wszystkim wyrazista oraz diabelnie niepokojąca. Hmmm, w sumie dla lepszego zrozumienia specyfiki tych perfum, wypadałoby pokrótce przybliżyć pozostałe trojaczki… Premierowy Encre Noire z 2006 roku, to trudny i wymagający zapach, ale zadziwiająco łatwo go pokochać i dosłownie zachłysnąć się wybitnie niszowym (choć mowa o mainstreamie) charakterem tych wyjątkowych perfum. W 2013 roku, zapach doczekał się odświeżonej kontynuacji, w postaci nie mniej ujmującego i równie pięknego Encre Noire Sport – przy czym w moim odczuciu to „Sport” w nazwie robi temu pachnidłu więcej szkody niż pożytku.
a wystarczyło nazwać Sport per Light, by klienci załapali, że to wersja na lato…
Niefortunna i poniekąd szufladkująca nazwa, szereguje zapach w roli czegoś banalnego – gdy EN Sport jest po prostu klasycznym Encre Noire, tyle że w wersji light!. Bukiet jedynie nieznacznie wydelikacono, rozcieńczono i odświeżono – czyniąc z tych perfum wyborną kontynuację brzmienia pierwowzoru, ale stworzonego z myślą o lecie i gorących porach roku – kiedy to EN staje się nieznośne i w zasadzie niezdatne do noszenia. Encre Noire jest zapachem ciężkim, wyrazistym i bardzo inwazyjnym, więc jego klasyczna odsłona latem męczyła, dusiła i przeszkadzała, swym bujnym, zwalistym i przytłaczającym brzmieniem. Remedium na te dolegliwości stał się właśnie Sport/Light, którego delikatniejsze, dyskretniejsze i bardziej orzeźwiające brzmienie, wprost wybornie koresponduje z upałem i duchotą. A dzięki temu rozwiązaniu, możemy cieszyć się niedoścignionym brzmieniem Encre Noire przez okrągły rok… Podobnym posunięciem wykazał się Ellena, odpowiadając na modły fanów i komponując Terre d’Hermes w wersji Eau Tres Fraiche.
Po rewolucjonizm klasyku i jego wersji odświeżonej, przyszła pora na najmocniejszy, najbardziej skoncentrowany, zintensyfikowany i najbardziej esencjonalny punkt programu, czyli L’Extreme, którego trwałością i projekcją, prawdopodobnie będziecie zawiedzeni… Ale nim zapalicie gromnicę i zaczniecie odczyniać uroki, sypiąc solą (bezglutenową) przez lewe ramię – znów przypominam iż jest to EdP, więc gorsza nośność i słabsza trwałość względem wersji toaletowej, jest tu jak najbardziej naturalna. Po prostu tak musi być i żadna w tym wina nosa ani producenta. Gdyby ciepłota naszej skóry oscylowała gdzieś pomiędzy 40-50 stopni Celsjusza, wówczas zapach projektowałby jak należy i zgodnie z intencją autora. Obawiam się, że nasze 36,6 to prawdopodobnie za mało, by podnieść ten zintensyfikowany ekstrakt ze skóry z pełną mocą i pozwolić mu w pełni rozwinąć skrzydła. Zresztą rozczarowujące osiągi L’Extreme nie są odosobnionym przypadkiem – wszak od lat spotykam się z zależnością, iż w warunkach użytkowych wersje EdP i Parfum pachną krócej, płycej i mniej okazale niż wersje toaletowe (Terre d’Hermes EdP, YSL Opium EdP, Boucheron Jaipur EdP, Dior Fahrenheit Le Parfum, D&G PH Intenso, etc.). Tym niemniej, Nathalie Lorson i tak wspięła się tym pachnidłem na wyżyny swego warsztatu – prezentując Extreme, godne swej wiele obiecującej nazwy i w pewnych kwestiach przebijające nawet oryginał (wyśrubowana esencjonalność vetivery i zaskakująco balsamiczny finisz). Nie przesadzam, ten zapach jest zaiste monstrualny i absolutnie majestatyczny, to wyciąg, esencja i zagęszczony sok z Encre Noire i nie wyobrażam sobie wspanialszego i bardziej wzniosłego ukoronowania tej serii – tyle, że nieubłagane prawa fizyki, podcięły ambitnemu konceptowi skrzydła i tyle…
Pierwszy psik i poczułem przejmujący powiew grozy… poczułem vetiver tak głęboki, że aż gorzki, wręcz apteczny – gdy w klasyku jest on przełamany zieloną świeżością cyprysa i źdźbeł vetiverowej trawy. Tu nie zastosowano żadnych zmiękczaczy, a wręcz przeciwnie – da się tu wyczuć dodatek podkręcającego tę gorzką wytrawność kłącza irysa, stąd niektórym osobom całkiem słusznie (choć tylko przez chwilę i na samym początku) będzie się L’Extreme kojarzył z Diorem Homme Parfum. Wprawdzie już po paru minutach tę muśniętą irysem gorycz całkiem skutecznie rozświetla gęste kadzidło (słodkawo mleczny zapach grudek, a nie dym palonego), ale zapach i tak zapiera dech swym rozbuchanym, dzikim, wręcz barbarzyńskim ujęciem vetiveru. Im dłużej zapach gości na skórze, tym gorycz czystego olejku z korzenia vetivery ustępuje miejsca balsamicznej słodyczy, piękniejąc i cywilizując się z każdą minutą. Co więcej pomimo tytularnej intensyfikacji, nic tu nie jest gryzące, przerysowane, ani dokuczliwe – wręcz przeciwnie, odnosi się wrażenie idealnego wyważenia pomiędzy drapieżnością vetiveru, a jowialnością balsamicznych żywic.
Jedyne co może mącić ten porażająco piękny spektakl, to wrażenie niedosytu, przygaszenia i przesadnego oddalenia wątku przewodniego. Człek (tu ortodoksyjny fan EN) chciałby się tym zaciągać i inhalować bez reszty, niestety z każdym kwadransem zapach łagodnieje – przechylając ciężar kompozycji w stronę jej balsamicznego serca. Balsamicznego do tego stopnia, iż odnoszę wrażenie że Nathalie umyślnie sięgnęła po jej cały dostępny arsenał (olibanum, elemi, galbanum, styraks, labdanum, benzoes) – i po prostu skąpała akord bazy w miękkich obłościach szlachetnych żywic. Daje to wrażenie większej dojrzałości, ogłady i szlachetności względem wcześniejszych, nieco dzikich i narowistych odsłon EN – co poniekąd jest prawdą, ale jednocześnie L’Extreme jest tym najcichszym, najdyskretniejszym i najbardziej powściągliwym z całej trójki. Premierowy Encre Noire miotał się od ziemistości po grozę, rozpalał i doprowadzał do gęsiej skórki, gdy wersja Extreme dokłada do powyższego schyłek w iście sensualnym klimacie…
Nawet spoglądając na głęboką barwę cieczy we wnętrzu flakonu – nie wierzyłem, że coś już tak bardzo intensywnego i wyrazistego jak EN można bardziej zintensyfikować i przede wszystkim, po co… Opcje są dwie, pierwszą jest marketing (czyli upchnięcie w portfolio czegoś z jakże modnym Intense, Extreme lub Parfum), a drugą szczera chęć podarowania fanom ekstraktu, z ich ukochanego pachnidła. W moim odczuciu Lalique zgrabnie pogodziło obie funkcjonalności, bo zapach rzeczywiście jest tym czym jest (Extreme i EdP), a nie tylko czczą fasadą – wykreowaną naprędce w celu zwiększenia zysków, schlebienia modzie oraz co najistotniejsze, stanowi godne zwieńczenie całej serii. L’Extreme choć wyraźnie mniej nośny z całej trójki, jest jej niekwestionowanym ukoronowaniem, kwintesencją i absolutem z Encre Noire. I jak na ironię, pomimo iż L’Extreme jest najdelikatniejszą z wszystkich odsłon EN, jest też najbardziej zmienną i ewoluującą. To pierwsze Encre Noire, które sprawia wrażenie podziału na co najmniej dwa wyraźne akordy (nie jest niemal monotematycznym monolitem) i posiada najbardziej obfitującą, w wyczuwalne składniki i subtelne niuanse fabułę. I oto mam dylemat – bo z jednej strony dostajemy więcej, w bogatszej i intensywniejszej aranżacji, ale wyartykułowano to delikatniej i w mniej okazałej formie… Z delikatniejszej ekspozycji tych perfum ucieszą się chyba wyłącznie osoby na których klasyk dosłownie buchał płomieniami – choć latem ta przygaszona projekcja, będzie jak znalazł…
Jeśli tak jak ja, kochacie Encre Noire pasjami, to wiecie, że trojaczki Lalique, jak żadne inne pachnidła na świecie są hołdem dla tahitańskiej trawy. Vetivery uświetnionej i ujętej w bodaj najbardziej wyjątkowy, okazały, wielowątkowy, charyzmatyczny, wyrafinowany i specyficzny sposób, z jakim, się zetknąłem w perfumiarstwie. Jakby to pompatycznie nie zabrzmiało, dając nam Encre Noire – Lalique podarowało nam absolutnie bezprecedensowe i porywające arcydzieło, poświęcone jednej z wdzięczniejszych i bardziej wszechstronnych nut, jakim jest vetiver. A z czasem i do kompletu dwa inne pachnidła, pozwalające cieszyć się cudownym brzmieniem vetiveru przez absolutnie cały rok i najpełniejszym spektrum doznań. Otrzymaliśmy trojaczki, które wiernie i w zgodzie z ideałami Lalique rozszerzyły potencjalny krąg oddziaływania temu arcy spektakularnemu brzmieniu… Mamy więc EN Sport na lato i upały, czyli okoliczności w którym zwaliste i przytłaczające ujęcie vetiveru klasyka peszyło, przeszkadzało i męczyło. Jest też klasyczne Encre Noire EdT, którego okazałe, na wskroś szlachetne brzmienie z łatwością daje znać wszystkim, że oto przybyliśmy, albowiem tak niebanalnego i intrygującego brzmienia nie sposób zignorować. I na koniec dostaliśmy unurzanego w balsamicznych żywicach L’Extreme, jakby komuś było mało tej jego vetiverowej wytrawności i wszechstronności…
Piszę o balsamicznych żywicach, ale nim dotrwacie do tego stadium, Wasze nozdrza czeka pacyfikacja w połączeniu z egzekucją. Otwarcie, to prawdziwa orgia dla zmysłów złaknionych vetiverowego armageddonu, który znamy z klasyka, ale zgodnie z intencją nazwy i genialnej Nathalie Lorson, zintensyfikowanego do granic percepcji… Ten Vetiver jest tak gęsty i wytrawny, że chwilami aż gorzki i apteczny – ale przede wszystkim jest to najprzedniejszy ekstrakt z korzenia vetivery, wzbogacony kameralnym dodatkiem korzenia irysa. Obecność irysa jeszcze bardziej wzmacnia siłę oddziaływania i podkreśla wprost niebotyczną, arcy wyżyłowaną wytrawność tutejszej vetivery. Chwilami odnoszę wrażenie, że by wycisnąć z niej wszystko, tę vetiverę spalono, niemal ją zwęglając, co Nathalie – jako rezolutna kucharka, stara się ukryć, zatapiając całość w miękkiej toni balsamicznych żywic. Zapomnijcie o bergamotce i cyprysie w otwarciu, tu niepodzielnie rządzi vetivera – zaś żywice same o sobie przypomną, pojawiając się około 2 godzin od aplikacji. Te perfumy przypominają wybujałą i wyżyłowaną wariację na temat ekstraktu z vetivery, ale ileż piękna w tym szaleństwie… Oczywiście piękna dla fanatyków i ortodoksów tej nuty lub kogoś kto przynajmniej oswoił się z magią klasycznego Encre Noire, który sam w sobie jest zapachem wymagającym i nie dla każdego. L’Extreme wybrzmiewa wprawdzie ciszej i dyskretniej niż klasyk, ale nie można zapominać, że wciąż emanuje przymiotami swego protoplasty, które do łatwych w odbiorze nie należą, a zwłaszcza w wersji zintensyfikowanej.
koniec końców wychodzi na to, że pod względem trwałości i siły rażenia, klasyk wciąż nie ma sobie równych…
O Ile wersja Sport jest tą kipiącą świeżością, najlżejszą i najłatwiejszą w odbiorze (dosłownie Encre Noire w wersji light) odsłowną klasyka – L’Extreme pod względem ciepłoty kompozycji, zgodnie z oczekiwaniami jest jej przeciwieństwem. Sport jest rześki, spontaniczny, wesoły i raczej chłodny – gdy L’Extreme jest stateczny, poważny, niemrawy, majestatyczny i zdecydowanie ciepły, choć dopiero w swej dojrzałej, najmniej narowistej fazie. Najbardziej rozchwiany jest pod tym względem klasyk, który ma tę przypadłość, że bucha zarówno gorącem jak i zimnem na raz. Zwróćcie uwagę, że Nathalie zadbała nawet o autentyzm i odwzorowanie okoliczności dla tego detalu. Usytuowany pośrodku Encre Noire raz bywa chłodny i zimny, a raz ciepły i przytulny, raz wiele od niego chłodem, a raz bucha żarem – zresztą o tej specyficznej zmienności, swoistym termicznym rozchwianiu Encre Noire, wspominałem już lata temu, zachwycając się mnogością odsłon vetiveru, w tym zacnym pachnidle… W L’Extreme tego rozchwiania nie uświadczycie, a zapach utrzymuje dość równą ciepłotę kompozycji – od jej ultra arcy wytrawnego początku, po ujmujący i upojnie balsamiczny schyłek. Schyłek jakże piękny, czarujący i kojący, zupełnie odmienny od wybrzmiewającego vetiverą schyłku, którego zakosztowaliśmy u protoplasty, ale jakże cudnie i zmysłowo ścielący się na skórze… Coś za coś, ale dlaczego, to nie pachnie intensywniej!?
rok powstania: 2015
nos: Nathalie Lorson
projekcja: dobra z czasem umiarkowana
trwałość: dobra, 6-7 uczciwej bytności na skórze
Głowa: bergamotka, żywica elemi, cyprys,
Serce: haitańska wetyweria, wetyweria, irys, kadzidło,
Baza: paczula, drzewo sandałowe, benzoes,
Tagged: benzoes, bergamotka, blog o perfumach, cyprys, drzewo sandałowe, Encre Noire, Encre Noire Sport, haitańska wetyweria, irys, kadzidło, Lalique, Lalique - Encre Noire A L'Extreme EdP, najnowsze perfumy Lalique, Nathalie Lorson, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, przecudnej urody perfumy pachnące drapieżną vetiverą i jowialnym kadzidłem, przepięknie zintensyfikowane Encre Noire, recenzja perfum, recenzje perfum..., wetyweria, zapach pełen sprzeczności, żywica elemi
