Quantcast
Channel: perfumomania
Viewing all articles
Browse latest Browse all 427

BOHOBOCO, czyli Polacy nie gęsi i własną niszę posiadają…

$
0
0

Jakiś czas temu popełniłem wpis o rodzimych markach modowych, które mają w swej ofercie również perfumy, gdzie wspomniałem o min. marce BOHOBOCO. Nie ukrywam, że ich kolekcja prezentowała się na tle konkurencji najsolidniej i najbardziej obiecująco (wygląd, deklarowana treść, oprawa) i nabrałem wielkiej chrapki, by poznać ją w całości. Kilka dni później, ku memu wielkiemu zdziwieniu dostałem wiadomość od marki, z pytaniem czy w związku z wpisem, chciałbym otrzymać ich „bombonierkę” z próbkami perfum. Nie ukrywam że przystałem na tę propozycję z wielkim entuzjazmem – i oto dwa dni później do mych drzwi zapukał kurier, ze sporych rozmiarów pakunkiem. Szczerze powiedziawszy nawet od Sergea Lutensa nie dostałem tak wypasionego wizualnie setu próbek.

Zresztą wystarczy spojrzeć na załączone zdjęcia z unboxingu, by dostrzec wysokiej gramatury papier kredowy i detale rzeczywiście zdradzające wysoki poziom i podkreślające jak najbardziej uzasadnione aspiracje marki ku ekskluzywności. Jak wiecie opakowanie ma dla mnie marginalne znaczenie, stawiam przede wszystkim na jakość samej kompozycji – ale jestem naprawdę mile zaskoczony jakością i starannością wykończenia tej „bombonierki” Bombonierka przeleżała ponad 2 miesiące, nim zdrowie i czas pozwoliły mi pochylić się nad jej szlachetną zawartością, ale oto pora na wnioski.

Dwuczłonowe nazwy perfum określanych przez markę jako uniseksowe – w moim odczuciu wskazują ogólną rozpiętość tematyczną każdej z kompozycji i jak się wkrótce okazało, moje gdybania odnalazły pełne odzwierciedlenie w rzeczywistości. Owa rozpiętość przekłada się na odgórne określenie rzeczywistego i dosłownego spektrum/ ram kompozycji – utrzymanych w oszczędnym duchu szlachetnego minimalizmu, a więc zero barokowej rozwiązłości i zbędnych detali. Więc jeśli na etykiecie napisano, że coś pachnie tym i tym, to perfumy będą wybrzmiewać w zasadzie wyłącznie tym, co deklaruje ich nazwa. Ten dualizm i dwubiegunowość, to starcie zaanonsowanych nazwą żywiołów potraktowano dosłownie i byłem bardzo ciekaw jak to połączenie wyjdzie w praktyce – albowiem zestawione tu ze sobą nuty, tylko częściowo i pozornie wyglądają na łatwe i wzajemnie do siebie pasujące duety.

Zdradzę, że wyszło różnie, bo choć wąchając dany zapach, czuć po jednej stronie np. kwiat, a po drugiej kadzidło, które jakoby określają sztywne i nieprzekraczalne ramy tematyczne kompozycji – a gdzieś pomiędzy nimi i na styku obu ingrediencji, odbywa się ich płynne połączenie z detalami uzupełniającymi, to niemal wszystkie wykładają się na jednym detalu… Przedwczesne przemijanie i stosunkowo szybkie zanikanie / zacieranie się głównego wątku tematycznego – objawiające się szybko zanikającymi detalami i konturami bukietu oraz nikłą projekcją i trwałością. Kilka godzin niezbyt czytelnej i wyraźnej bytności to moim zdaniem za mało… Zwłaszcza, że charyzmatyczne, pełne naturalnego kolorytu i przecudnej urody otwarcia każdej z kompozycji, podnoszą poprzeczkę oczekiwań naprawdę wysoko…

Ale tym czym perfumy BOHOBOCO robią największe wrażenie, jest dbałość i uczciwość z jaką tytułowe ingrediencje, stanowiące filar każdej jednej kompozycji – korespondują z przyjętym nazewnictwem. Wprawdzie z wiernością i autentyzmem użytych nut bywa różnie – ale sytuacja, by nazwa była tak wierna i adekwatna do treści, to w świecie perfum swoisty ewenement… Wprawdzie czasem kierunek w którym popłynęły ujęcia poszczególnych nut mogą zaskakiwać, można czuć swoisty niedosyt, a nawet zawód ich przedwczesnym zanikaniem i niedostateczną głębią – ale tu nazwa ZAWSZE koresponduje z treścią. Autorami wszystkich kompozycji jest duet Michał Gilbert Lach i Kamil Owczarek.

Perfumy są oferowane w koncentracji parfum i dostępne w jednolitych dla całej kolekcji flakonach, o pojemności 50 ml. Trzeba przyznać że są proste i ładne oraz silnie inspirowane ideą wysmakowanego minimalizmu – a za ich ostateczne wykończenie i wzajemną odmienność, odpowiada jedynie kontrastujący kolor cieczy, charakterystyczny dla każdej z kompozycji. Ów kolor i jego głębia konweniują również z „masywnością” i głębią samych kompozycji – więc zapachy o barwie najbardziej przezroczystej i delikatnej, anonsują najlżejsze kompozycje i analogicznie wygląda to w drugą stronę. Niby oczywiste, ale nie wszyscy wytwórcy są w tej materii równie pragmatyczni i konsekwentni. A teraz pora na wnioski po zapoznaniu się z kolekcją.

Geranium Balsamic Note – to prześliczne, no po prostu urocze i bardzo przy tym delikatne geranium – które dopełnia naprawdę niszowa, chłodna i poważna nuta kadzidła frankońskiego i mam wrażenie innych żywic. Ale niekoniecznie żywic kojarzących się z balsamicznością i obłością, co ich drapieżnym, lekko świdrującym, chłodnym i nieco surowym charakterem. Temu kadzidłu jest zdecydowanie bliżej do genialnego Rock Crystal Oliviera Durbano, niż jego miękkiemu, jowialnemu i ciepłemu ujęciu, z choćby Encens Flamboyand Annic Goutal. Zaś geranium jest głębokie i mięsiste, o ciemno purpurowych, zamszowo atłasowych purpurowych płatkach, niczym grubych teatralnych kotarach – więc jego barwa nie jest skrząco zielona i pląsająca, co krwiście czerwona, dojrzała i stateczna, ale zapewniam że przepiękna. Niestety ich mariaż trwa raptem moment, po czym następuje pewne tąpnięcie i całość bukietu, ta cała jego lekkość jakby przygasła, zagrabiając gdzieś swą drapieżną świeżość, nie ukrywam, najmocniejszy i najpiękniejszy akcent otwarcia całej kompozycji. Trochę mi tego brakuje w późniejszej fazie, ale to co pozostało po rozproszeniu się „atomowego grzyba aplikacji„, wcale nie jest złe. Jedyne co może rozczarowywać to stosunkowo krótka trwałość i przytłumiona projekcja. Szkoda, bo gdyby ten cudnej urody romans geranium i kadzidła potrwał dłużej, to zapach miałby szansę zrobić na rynku furorę.

Vanilla Black Pepper – a ten z kolei mnie rozczarował, świeczuszkowatą płaskością i syntetycznością tytułowej wanilii. Ten zapach jest niemal płaski i beznamiętny, brak mu przestrzenności, życia i charyzmy, choćby w ułamku zbliżającej go do arcy charyzmatycznego Tobacco Vanille Toma Forda. Ot takie wanilinowe (bo z wanilią to nie ma nic wspólnego), lekko aromatyzowane woskowe świeczuszki, w zasadzie grające solo – bez udziału wspomnianego pieprzu, który sprawia wrażenie nieobecnego i zupełnie spłowiałego. Tu spore rozczarowanie i zawód, bo połączenie wanilii i pieprzu jest bardzo ciekawe i w zasadzie trudno je czymś zepsuć lub oszpecić – a jednak tu wypada płasko, syntetycznie, bez polotu, nienaturalnie i nijako. Szkoda, bo zapach miał ogromny potencjał, który zepsuły prawdopodobnie kiepskiej jakości olejki lub przekombinowana wizja kreatora, który bawiąc się w wydumany minimalizm, zupełnie podciął i wyciął kompozycji skrzydła. Ta chemiczno ołówkowa wanilia jest w ogóle do siebie niepodobna, a „pieprz” bardziej przypomina kurz, niż aromatyczną i świdrującą w nozdrzach przyprawę. Dla mnie to przede wszystkim pachnie obco, sztucznie i tanio. Niczym najtańsza świeczka zapachowa i stanowi dla mnie autentyczną antytezę ciepła, apetyczności wanilii i pikanterii pieprzu, które tu zniwelowano do zera. Nie wiem tylko po co, ale w moim odczuciu ten zapach i jego ogromny potencjał po prostu zrujnowano… Ale jeśli zapomnieć o pieprzu i wanilii, to zapach pachnie całkiem podobnie do Próchnikowego Gryfa, Avonowego Classica i Xoxoba Pour Homme – a więc trzech równie zgrzebnych, ołówkowo drzewnych casualowców i pomimo braku jakiejkolwiek unikalności, to jedyny plus który odnajduję w tej kompozycji.

Sea Salt Caramel to całkiem intrygująca kompozycja, tyle że niewiele mająca wspólnego z solą i karmelem, nawet jeśli potraktować temat umownie. Owszem w początkowej fazie występuje tu pewien rodzaj miękkiej i maślanej słodyczy (takie toffi), ale zamiast soli użyto zdaje się kocanki (nieśmiertelnika) i innych wysoce wytrawnych i ostowatych ziół, mających sprawiać wrażenie surowej i suchej roślinności na wybrzeżu, zwykle porastającej wydmy. Nie powiem pachnie to bardzo ciekawie i niebanalnie, ale jednocześnie sprawia wrażenie perfum jednoznacznie zdeklarowanych jako rasowo damskie i zarazem bardzo specyficznych. Od razu mówię, że to nie żadne banalne Candy, czy inne Daisy, ale zapach choć wyrazisty, oryginalny i naprawdę interesujący – jawi się jako wybitnie damski, z naciskiem na WYBITNIE, zwłaszcza gdy zaczynają o sobie dawać znać, mocno wyczuwalne w głębi kompozycji anonimowe kwiaty i zioła. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, bardzo zresztą silnemu, że te perfumy przypominają lub były inspirowane Annick Goutal Sables – zwłaszcza że z głęboką, wylewną i upierdliwie słodką słodyczą ani słonością karmelu, te perfumy nie mają absolutnie nic wspólnego. I jak na ironię, te perfumy są diabelnie trwałe i nośne…

Sandalwood Neroli to kolejne naprawdę intrygująco zaaranżowane zestawienie nut, pachnące naprawdę ciekawie i niesztampowo, z iście niszowym zacięciem – ale znów nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kompozycji brakuje siły i energii do egzystencji. Ja rozumiem, że autor nie chciał popełnić siekiery, a coś delikatnego i na lato – ale delikatne perfumy wcale nie muszą mieć problemów z trwałością i projekcją. Zwłaszcza gdy po uwzględnieniu niewielkiej pojemności flakonu, wypadają na tle konkurencji naprawdę kosztownie. Tym niemniej tutejszy sandał wybrzmiewa naprawdę pięknie i naturalnie, a towarzyszące mu neroli lekko gorzko oraz zielonkawo i szczęśliwie niezbyt wylewnie. Razem stanowią naprawdę oryginalne i ładnie się uzupełniające połączenie. Jest więc wstrzemięźliwie, ale i lekko wytrawnie – i choć jest to dzieło wybitnie minimalistyczne, zaaranżowano je na wyczuwalnie orientalną modłę. A przy tym zapach nie jest ani trochę przytłaczający, wręcz przeciwnie – to chłodne, oszczędne, purystyczne i subtelnie pudrowe neroli, wręcz chłodzi i do końca kompozycji, to wyraźnie ono gra tu pierwsze skrzypce…

Eucalyptus Patchouli to ładny, przyjemny, wytrawny i zielony, utrzymany w siarczyście wytrawnych klimatach surowych Bvlgari Pour Homme i Hermesa Eau de Gentiane Blanche, ale to doprawdy urocze pachnidło, suche, wytrawne, ostowate i świetnie pasujące pod wyjściowy outfit na cieplejsze pory roku. Zapach jest trochę ostry i bije od niego swoista władczość, więc sprawi się podczas negocjacji z kontrahentem równie dobrze co Chanel Egoiste i Hermes Terre. Gdy już trochę umości się na skórze, staje się autentycznie prześliczny i niesamowicie świeży, energetyzujący i pomimo iż wybrzmiewa głównie ostowatą suchością niegdyś aromatycznych i esencjonalnych ziół, autentycznie orzeźwia i chłodzi. To taka sucha i w sumie chłodna woda kolońska, ale pozbawiona akcentów cytrusowych. O ile do sugestywności eukaliptusa nie mam większych to tutejszą i niemal w ogóle do siebie niepodobną paczulę – polubią przede wszystkim miłośnicy Muglerowego Ice Mena. Wprawdzie w wersji dojrzałej jego początkowa buta łagodnieje, ale zapach ma jaja i pachnie trwale (!) do samego końca – i do samego końca pozostaje interesujący, wyraźny, spójny i naprawdę ciekawy.

Coffee White Flowers to od pierwszego niucha, tandetna, tania i arcy syntetyczna neska – czyli najgorsza możliwa postać kawy, na jaką można trafić w perfumach. To już te podtykane pod nos w pewniej sieciówce flakony z „ekstraktem z kawy” pachną wierniej. Na szczęście po około godzinie, gdy ten odpychający, zimny, pseudo kawowy koszmarek ulegnie rozproszeniu (nie mogłem się doczekać), do głosu dochodzą wspomniane białe kwiaty, ale w liczbie mnogiej i bez wskazania na konkretne gatunki. To nie komplement, gwoli zbieżności z nazwą, bo rzeczywiście wypadają ogólnikowo i nieczytelne. I od tego miejsca, podobnie jak w przypadku Sea Salt Caramel, kompozycja wykazuje wyraźny przechył w stronę żeńską. Nie powiem wybrzmiewające echo zwietrzałej neski i spłowiała i matowa biel kwiatów, układają się koniec końców w naprawdę intrygującą i całkiem strawną historię – tyle że by jej doczekać, trzeba przetrwać tę paskudną kawę rozpuszczalną oraz rozmytych woniach kwiatowych.

Olibanum Gardenia to zapach, po który sięgnąłem jako pierwszy i poniekąd najbardziej mnie rozczarował. Z nazwy olibanum wymieniono tu na pierwszym miejscu, ale czuć go wyraźnie mniej niż w Geranium Balsamic Note, gdzie nie ma nawet o nim wzmianki. W praktyce tytułowe olibanum wypada skromnie i nazbyt oszczędnie, jak na pierwsze skrzypce i potraktowano je po macoszemu – kosztem gardenii, która bardzo szybko przejmuje pierwsze skrzypce i niepodzielnie dominuje kompozycję po sam jej kres. Spodziewałem się, że kwiat będzie tu przeciwwagą, swoistą kontrą dla monolitycznego kadzidła, a w praktyce otrzymujemy w zasadzie kwiatowy monolit, bez większego udziału zimnego kadzidła frankońskiego – acz równie chłodny, surowy i zaaranżowany tak, jak zaaranżowano nuty balsamiczne we wspomnianym Geranium Balsamic Note i flagowym kadzidle Heeley’a. Nie powiem zapach jest przyjemny, oryginalny i wysoce niesztampowy, ale wyraźnie kwiatowy i najmocniej rozczarowuje zbyt szybkim odejściem, od wyjątkowo powierzchownie i po macoszemu przedstawionego olibanum. Zapach jest przy tym całkiem trwały i równie dobrze projektuje – szkoda tylko, że z całej ósemki jest najbardziej nie na temat. Mogli sobie darować w nazwie to olibanum, albo zamienić kolejność, dając na pierwszym miejscu gardenię – zamiast robić biednemu olibanofilowi apetyt…

Red Wine Brown Sugar to moim zdaniem najciekawszy i najbardziej udany zapach w całej kolekcji. Pachnie przepięknie, ultra frapująco i oryginalnie, jest absolutnie nietuzinkowy i w równym stopniu porywa swym wysmakowanym, głębokim bukietem. To doprawdy porywające połączenie brązowego cukru, niemalże wyzbytego swej słodyczy oraz głębi garbnikowego moszczu czerwonego wina. Zupełnie jakby do wiekowego, bardzo ciemnego, niemal zupełnie już zwietrzałego i wysoce garbnikowanego Burgunda – dosypać brązowego cukru, a całość podgrzać i wdychać opary tak spreparowanej mikstury. Uprzedzę, że klasycznie wyrażonego wina w tym pachnidle niewiele, a więc zapomnijcie o konotacjach z Durbanowym Kamieniem Filozoficznym, czy choćby Chanel Egiste (pierwsze wydanie). Tu więcej jest ostowatych i wytrawnych wtrąceń od aromatycznych, suchych śródziemnomorskich ziół, niż specyficznej woni wina i tym razem wcale nie postrzegam tego jako wadę. Dzięki temu zapach pachnie tym przyjemniej i dojrzalej, autentycznie zachwycając subtelną głębią swego dyskretnego, ale prawdziwie intrygującego bukietu. Bukietu o rzadko spotykanym połączeniu wyszukanej głębi i delikatności, który ponadto charakteryzuje naprawdę dobra trwałość i projekcja, przy czym jest to pachnidło na wskroś dyskretne i ciche. Zapach chwilami przypomina wytrawno ostowate klimaty Eucalyptus Patchouli, ale wytrawność eukaliptusowej paczuli wyraźnie skłaniała się w stronę zieleni, gdy wytrawność Red Wine Brown Sugar wyraźnie skręca w stronę rozgrzewającego ciepła. Doprawdy fenomenalne pachnidło i choć nie wybrzmiewa winem w sensie dosłownym, to jednak zawoalowane inkantacje dobijające z głębi kompozycji, naprawdę wybornie korespondują z tradycyjnie sugestywną nazwą.

Pomimo chwilami mocno rozczarowującej trwałości i zbyt szybko niknącej projekcji, perfumy made in BOHOBOCO, zdają się mieć naprawdę solidną koncentrację (wysokie stężenie olejków zapachowych) – bo tłustawy film po ich aplikacji, potrafi utrzymywać się na skórze nawet przez 5-6 godzin. A więc dłużej niż wynosi wyczuwalna trwałość co niektórych kompozycji, co poniekąd zakrawa o ironię – bo przecież mowa o pachnidłach w koncentracji EdP. I paradoksalnie w wysokiej koncentracji tych perfum, może leżeć przyczyna ich słabowitych osiągów co niektórych i prawdopodobnie w cieplejsze dni, te perfumy zaczną pachnieć mocniej i dłużej. To trochę boli, bo BOHOBOCO tanie nie jest, zresztą ceny perfum to zawsze temat drażliwy i budzący kontrowersje. Tyle że tu mowa o marce której ekskluzywność, a wiec i „niszową” cenę naprawdę widać po detalach wykończenia oraz czuć po nietuzinkowym unikalnym kroju większości z tych z kompozycji. Poważnie, to nie tylko czcze aspiracje działu marketingu, bo przynajmniej połowa tej kolekcji to autentycznie nisza – choć głównie w treści, bo forma chwilami kuleje…

A gdybyś miał przyrównać, to jak to pachnie? Trudno wskazać jedną markę, która oferowałaby coś w stylu BOHOBOCO, bo portfolio marki jest zbyt zróżnicowane tematycznie, aby generalizować. Ale połączenie przymiotów i cech niektórych kompozycji Oliviera Durbano, Pro Fumum Roma i po trochu L’Artisan Parfumeur oraz starego (za kadencji Sheldrake’a) Lutensa, daje mniej więcej obraz stylu i sznytu BOHOBOCO. Zwłaszcza, że odnoszę wrażenie iż dobór zestawianych ze sobą motywów przewodnich nie miał na celu ich wzajemnego dopełnienia – a wzajemnego przeciwstawienia się, na zasadzie z rozmysłem zaaranżowanej kontry. W większości przypadków ten zamysł się sprawdził, tworząc w efekcie naprawdę intrygujące i efektowne brzmienie, które wyłamuje się przyjętym konwenansom – czym marka jeszcze bardziej podkreśla niszowość i unikalność swych kompozycji. Tylko w kilku przypadkach tytułowy duet przeistoczył się dość szybko, w monotematyczny lub zdominowany przez jedną z nut monolit. Wprawdzie producent deklaruje iż są to kompozycje uniseksowe, jednak czuć w nich wyraźną i chwilami bardzo mocno zaakcentowaną obecność kwiatów – a więc wyraźny przechył w stronę perfum damskich, co znając profil marki nie powinno nikogo dziwić. Na szczęście perfumy nie mają płci i o ich ostatecznym brzmieniu oraz finalnym sznycie, decyduje nie odgórna segmentacja producenta, a chemia skóry nosiciela. To i moje własne doświadczenia dowodzą, że po perfumy BOHOBOCO z powodzeniem mogą sięgać mężczyźni – zwłaszcza jeśli cenią minimalizm i niewymuszony indywidualizm, którymi emanują te kompozycje.

I żeby nie było, że tylko się czepiam i krytykuję, pora na garść zasłużonych pochwał. Po pierwsze postrzegam tę markę jako swoisty „klejnot w koronie” rodzimych brandów parających się perfumiarstwem – głównie ze względu na wysmakowaną i oryginalną formę, w jakiej zaserwowali światu swą ofertę – ale przede wszystkim dlatego, że jako jedyni zatrudnili własnych kreatorów (nosów). Perfumiarzy, których z dumą przedstawiono światu, z imienia i nazwiska – a którzy od początku do końca odpowiadają za krój i jakość sygnowanych przez markę perfum. Po drugie, to nie są przypadkowe i koniunkturalne perfumowe „gotowce„, pochodzące z zasobów firm parającej się dostarczaniem gotowych i anonimowych kompozycji na zamówienie – a zapachy, które rzeczywiście nie mają w przyrodzie precedensu (to że coś mi przypominają, wcale nie znaczy że pachną identycznie) i autentycznie coś sobą wnoszą. To dowodzi jak bardzo poważnie marka podchodzi do swego wizerunku oraz szacunku dla swoich klientów. Zapachy BOHOBOCO są naprawdę niezłe, na swój sposób awangardowe, niebanalne i przy tym wszystkim wciąż w pełni noszalne – więc marka już teraz może być dumna, z tak wszechstronnej i interesującej kolekcji. A jeśli popracują jeszcze nad sferą techniczną swych pachnideł, czyli zwiększą ich trwałość i wymienią niektóre z użytych olejków zapachowych (min. paskudna kawa i tandetna wanilia) na ich bardziej sugestywne wersje – to perfumy BOHOBOCO staną się jednym z najlepszych polskich towarów eksportowych i produktów luksusowych, które z dumą i bez kompleksów zasugeruję każdemu przyjezdnemu miłośnikowi perfumiarstwa.


Tagged: blog o perfumach, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy BOHOBOCO, perfumy męskie, pierwsza polska kolekcja perfum niszowych, Polska nisza, polska niszowa kolekcja perfum, przegląd zapachów polskiej marki modowej Bohoboco, recenzja perfum, recenzje perfum

Viewing all articles
Browse latest Browse all 427

Trending Articles


TRX Antek AVT - 2310 ver 2,0


Автовишка HAULOTTE HA 16 SPX


POTANIACZ


Zrób Sam - rocznik 1985 [PDF] [PL]


Maxgear opinie


BMW E61 2.5d błąd 43E2 - klapa gasząca a DPF


Eveline ➤ Matowe pomadki Velvet Matt Lipstick 500, 506, 5007


Auta / Cars (2006) PLDUB.BRRip.480p.XviD.AC3-LTN / DUBBING PL


Peugeot 508 problem z elektroniką


AŚ Jelenia Góra