Dziś trochę prywaty (proszę się nie sugerować datownikiem), no bo gdzie można się wyżalić, jak nie na własnym blogu?… ten wpis nie ma na celu atakowanie mojej ulubionej (zaraz po Pizza Hut) sieci za niezdrowe “jedzenie” – bo każda rozumna istota potrafi sama zadecydować czy chce i jak często może jadać w tego typu przybytkach, nim na własne życzenie przeistoczy się w autorską inscenizację przesympatycznego posła Kalisza (ja tyję w wyniku uczulenia na powietrze)… mój stosunek do McDonald’s jest dość ambiwalentny i choć mam pełną świadomość tego co tam serwują – często będąc w podróży, celowo decyduję się na popas pod “złotymi łukami” i to z kilku jak najbardziej racjonalnych powodów:
- po pierwsze zawsze świeże… tak wiem, że wartość odżywcza i kaloryczność menu pozostawia wiele do życzenia, ale będąc w trasie wolę zajść do “maka” niż nadziać się na nieświeży bigos, albo reanimowane od tygodnia flaczki – tudzież zrazy zamrożone w okolicach stanu wojennego, w jakimś losowo napotkanym przybytku…
- po drugie zawsze czysto… moi znajomi ze Stanów i Francji nie mogli wyjść z podziwu odwiedzając nasze McDonald’s… byli zdumieni czystością i estetyką wnętrz i nie da się ukryć, że dbałość o czystość (również toalet), jest od lat mocną stroną tej sieci (w Polsce)… gdy pracownicy muszą często myć dłonie, a ich wolne moce przerobowe są poświęcane ciągłemu sprzątaniu (co noc gruntownemu), ryzyko zatrucia pokarmowego w praktyce nie istnieje…
- i po trzecie, zawsze i wszędzie smakuje tak samo… nie ważne czy jem w Opolu, Warszawie, Wrocławiu, czy gdzieś na A4 – jedzenie zawsze wygląda i smakuje nieodmiennie tak samo, czego nie można powiedzieć o wyrobach gotowanych na wyczucie i doprawianych pod smak danego kucharza…
W pełni świadomy zalet i wad, od lat z doskoku stołuję się w Złotych Łukach – tym niemniej nowy model obsługi, który uruchomiono w dwóch, z pośród trzech miejscowych “maków” (a który rzekomo miał usprawnić obsługę), zakrawa o pomstę do nieba (tu wpisać właściwe bóstwo, może być Angelina Jolie) i aż się prosi o stosowny komentarz… napisałem nawet do sieci maila z uwagami, ale poza sztampową odpowiedzią, pełną ogólników i uniżonego czapkowania – nie dowiedziałem się nic konkretnego… mam cichą nadzieję, że ktoś z McDonald’s przeczyta kiedyś ten wpis i wyciągną z niego praktyczne wnioski… czas obsługi i cennik coraz bardziej zbliża się do oferty normalnych (w sensie interpretacji tej nazwy) “restauracji“* – więc pora, aby firma przemyślała, czy nowa strategia aby na pewno wyjdzie jej na dobre…
*restauracja srsly?… mam wrażenie, że nadmierna dbałość o wizerunek, pchnęła sieć w ramiona groteski… w której restauracji je się bez sztućców, z papierowych i jednorazowych naczyń, że o systemie samoobsługowym nie wspomnę?… określanie mianem “restauracja” zwykłego baru typu fast food, w moim odczuciu wysoce narusza semantykę słowa restauracja…
Każda firma dąży do minimalizowania kosztów i strat, a nic nie boli tak jak wyrzucanie niesprzedanego jedzenia… tym niemniej jeśli “złotym łukom” chodzi o zmniejszanie kosztów i strat, to niech pomyślą o stratach wynikających z faktu, że część klientów w zderzeniu z nowym modelem funkcjonowania – po prostu sobie ich ofertę odpuści… w efekcie nowego planu racjonalizatorskiego (mam nadzieję, że to tylko wstępne testy i zwycięży zdrowy rozsądek) – żarcie smakuje gorzej, jakość jego serwowania jest żenująca (a je się też oczami), czeka się na nie czasem i kwadrans (bo “kuchnia” w nowym systemie nie wyrabia) – więc stąd się wzięło moje tytułowe: ani fast, ani food…
Miałem w życiu krótki epizod z tą siecią (okolice roku 2000) i za “moich” czasów, czas obsługi od przywitania, do pożegnania klienta odchodzącego od kasy z pełną tacą, wynosił około minuty… taki był standard (wspomagany tzw. backupem, gdy już w trakcie przyjmowania zamówienia, było ono kompletowane przez kogoś z pomocy) – a w sytuacjach, gdy klient musiał na coś poczekać, wysyłało się go na tzw. “holda“, zamiast tamować całego “drive’a” na 12 minut (ostatnio tyle czekałem na 2 tosty z menu śniadaniowego i w efekcie spóźniłem się do pracy)…
Kiedyś czynnych było więcej kas, a większość najbardziej chodliwych wiktuałów była gotowa od ręki… jeśli w określanym czasie coś nie znalazło nabywcy – zgodnie z wytycznymi, musiało zostać zutylizowane, gdyż nie spełniało wysokich standardów sieci, w kontekście wyglądu i konsystencji (frytki sflaczały, bułki przesiąkały sosem, zaś warzywa się zaparzały i całość wyglądała nieestetycznie), że o smaku nie wspomnę… szczęśliwie nie marnowało się tego dużo, bo znając obłożenie lokalu w danych godzinach, można łatwo przewidzieć czego i ile zejdzie – zmniejszając potencjalne straty do minimum…
jak widzę to jako były pracownik, a obecnie klient?…
A teraz wygląda to tak, że wchodzę, staję w kolejce, a po odstaniu składam zamówienie, dostaję numerek (normalnie jak w przychodni i na poczcie) i czekam z resztą skazańców na swoje papu… ponieważ stoję, więc obserwuję i co widzę?… znudzony personel z kas, czekający aż osobnik na garnirowaniu kanapek (składanie burgerów z gotowych i wcześniej przygotowanych składników i czasem widuję tam aż dwie osoby) wypruwając z siebie flaki i ociekając potem – pozrzuca całość niedbale do kupy, zapakuje byle jak i pchnie na wydawkę…
W nowym systemie średni czas oczekiwania na zamówienie (z autopsji, w lokalu i w samochodzie) to od 5 do 15 minut – więc czeka się dłużej niż się to je… pracę, którą kiedyś wykonywały 3-4 osoby: jedna na grillu smażąc mięso na bieżąco, jedna lub dwie na przygotowalni kanapek (tostowanie bułek, sosy, dodatki) i jedna na ich pakowaniu przy podgrzewaczu – teraz wykonuje najczęściej JEDNA osoba… więc wyobraźcie sobie jakie taki pracownik ma ciśnienie i jak te kanapki wyglądają – podczas gdy osoby na kasie, po przyjęciu zamówienia po prostu się nudzą, albo przemieszczają się flegmatycznie, próbując czymś się zająć… swoją drogą, ciekawy podział obowiązków i mam nadzieję, że obsługa linii montażowej burgerów ma 3 x wyższą stawkę za godzinę…
Ponadto kanapki są zimne… kiedyś świeżo usmażony Big Mac był gorący, pięknie rozpływał się na nim “ser“… teraz jest po prostu letni i po złożeniu całości do kupy, nie łączy się z “serem” – że o jego nieestetycznym wyglądzie, z wszędzie wysypującą się bokami sałatą i rozlanymi niedbale sosami nie wspomnę… osoba go przygotowująca tak bardzo się śpieszy, że o jakiejkolwiek estetyce można po prostu zapomnieć, więc jeść też się odechciewa… ponadto niech firma nie myśli, że nie czuć różnicy w smaku – bo niestety czuć… mięso świeżo zdjęte z grilla i lekko posolone smakuje inaczej (lepiej), niż usmażone wcześniej i trzymane w podgrzewaczu… o wyglądzie i smaku nuggets’ów wolę się raczej nie wypowiadać, bo konsystencją bardziej przypominają ordynarnego MOM’a – w gumo podobnej panierce i prze aromatyzowane czymś, co pachnie i smakuje jak Vegeta, tudzież inny pseudo “rosołek” z proszku… od czasu wprowadzenia tej modyfikacji, już tego nie ruszam…
I na koniec dobra wiadomość… wyczułem w smaku, że szczęśliwie sypią do frytek zdecydowanie mniej soli, niż jeszcze miesiąc temu… może ktoś im zabronił, bo napędzali sobie sprzedaż napojów, albo ktoś kazał ograniczyć ze względów zdrowotnych, ale teraz frytka smakuje jak należy – bo przecież o ekstra sól, podobnie jak o ketchup zawsze można poprosić…
