Perfumowych nowości ciąg dalszy, choć po zasmakowaniu w nowym Terre Hermesa i L’Eau Cartiera, trudno zejść na ziemię… no ale w końcu ściągnęła mnie bezlitosna grawitacja i samplerek z kolejną nowością, tym razem od Bvlgari… połączenie nut wodnych i drzewnych w jednym flakonie – brzmi jak perspektywa spożycia tatara z dżemem jagodowym i popicia tego ciepłą wódką z jogurtem, poprzez słomkę… ale nim postanowicie ulżyć sobie z pomocą „twixa” – chciałbym zauważyć, że nazwisko twórcy Amary, pozwala przypuszczać, iż wąchając to cudo, nie skończę ze skrętem kiszek lub z perspektywą wybitnie długiego posiedzenia rady nadzorczej…
Owszem Jacques Cavallier lubi klimaty wodne, ale jest też bardzo zdolnym perfumiarzem… pewnie już wspominałem, że nie znoszę zapachów wodnych i w zasadzie nie mogę, a raczej nie powinienem ich nosić – ponieważ pachną na mnie jak zatęchłe, zastałe bajoro, pełne gnijących szczątków roślin i zwierząt… nie mogę też nosić innych wodnych kompozycji Cavalliera – choć muszę obiektywnie przyznać, że jego Aqua (ta klasyczna) wąchana na innym ludziu lub z neutralnego papierka (nie z perfumerii) – pachnie po prostu bosko… wprawdzie z jego Issey’em też się nie pokochałem (chciał mnie otruć!), ale już Aqua Marine nosiło mi się całkiem przyjemnie i bez wspomnianych efektów ubocznych… no ale dość marudzenia, o moich koszmarach i prywatnych antypatiach…
Amara podobnie jak Marine wybrzmiewa owszem, nadrzędnym akcentem morskim – ale tym razem Jacques utrzymał ów akcent w ryzach, stąd brak efektu Coyote Ugly* w trakcie oblatywania tych perfum (*gdy perfumy są tak wstrętne i na dodatek nie chcą uporczywie zmyć się ze skóry – że człowiek ma ochotę odgryźć sobie rękę, niczym kojot swą zatrzaśniętą we wnykach łapę)… problem kakofonii wynikający z wzajemnej koegzystencji nut wodnych i drzewnych rozwiązano tu w dość trywialny sposób, poprzez ich wzajemną separację… wpierw wybrzmiewają klimaty wodne, a po ich wybrzmieniu, nastaje era nut drzewnych i voilà… wprawdzie nie jest to najbardziej wyrafinowane i przełomowe rozwiązanie problemu tego „olfaktorycznego węzła gordyjskiego„, ale przynajmniej skuteczne…
Co ciekawe, jako łącznik tych dwóch wzajemnie wykluczających się światów – posłużył wpleciony pomiędzy nie wątek „zielono kawowy„… prawdopodobnie jest to przebłysk wytrawnej i cierpkiej paczuli, objawionej tym razem nie w bazie, lecz sercu kompozycji – stanowiąc dość neutralne spoiwo, pomiędzy rześkością nut marynistycznych i ciepłym, acz minimalistycznym brzmieniem nut drzewnych… prawdopodobnie bez tego, wąchałbym wyrzuconą na plażę paletę z jakiegoś frachtowca lub wyjęte ze zgaszonego deszczem ogniska, niedopalone polana… jedno i drugie trąci rybą i mokrym psem, więc nic ciekawego… jest tu też subtelne neroli, które ładnie komponując się z paczulą (oraz mam wrażenie cyprysem), przydaje brzmieniu głębi – i jeszcze więcej, tym razem obłej, oleistej wytrawności, która już całkiem nieźle łączy się z akcentami drzewnymi…
Aqua Amara przez długie godziny, uporczywie i konsekwentnie tkwi przy tytułowym wątku wodnym… wprawdzie z czasem redukuje się on i przebrzmiewa – nie jest też tak agresywny i przejmujący jak w przypadku klasycznego Aqua, ale jest… i dopiero z czasem staje się wpierw odrobinę pylisty i ozonowy – by po 4-5 godzinach jego puryzm osiągnął swą wartość szczytową… wraz z osiągnięciem i przekroczeniem granicy wodno ozonowego ascetyzmu – amplituda brzmienia zaczyna opadać w dół i w tle znów pojawia się znajomy wątek kawowo paczulowy, przypominający ten, z niektórych kompozycji Muglera (Pure Energy)… nie powiem, wypada to całkiem interesująco, szczególnie że po dalszych godzinach (co łatwo przeoczyć po całym dniu obcowania z morską osią kompozycji), w tle pojawia się ledwie ciepły, dość minimalistyczny i równie ascetyczny akord drzewny… przypominający nie obiecywaną żywiczą woń olibanum - a nasączona olejkiem cedrowym trociczkę…
To bardzo trwałe perfumy, zresztą jakość przekładająca się na trwałość, to znak rozpoznawczy kompozycji Bvlgari… żałuję iż ten przełamujący morską hegemonię bukietu, akcent drzewny – objawia się dopiero w 3/4 bytności perfum na skórze i nie zdecydowano się uczynić go głębszym, cieplejszym i bardziej powłóczystym, jak na drzewny finisz przystało… przez lwią część żywotu Amary, czuć nadrzędny i dobrze wszystkim znany z serii Aqua, akord morski i aż się prosi, aby ten umiarkowany drzewny finisz , zagościł na skórze wcześniej i obficiej… cedrowo piżmowa, z wyczuwalną nutką mchu dębowego partytura epilogu – nieco surowa, acz niewątpliwie męska – zasługuje na bardziej okazałą oprawę… wątek drewna, choć nader skromny i pozbawiony obiecywanego olibanum, łączy się ze swym preludium całkiem kształtnie i stanowi zgrabne, delikatne podsumowanie głównego nurtu… sądzę, że z powodzeniem można by tę sekcję – zasadniczo wyróżniającą Amarę na tle rodziny Aqua, bardziej wyeksponować – i żałuję, że Cavallier tego nie uczynił… to w sumie jedyny minus, bo pomijając wtórność, wynikającą z przynależności do większej i wcześniej zdefiniowanej rodziny – pod względem bardzo dobrych parametrów technicznych, jak i ogólnej spójności kompozycji, trudno tym perfumom coś więcej zarzucić…
2014
Jacques Cavallier
Głowa: sycylijska mandarynka,
Serce: neroli, nuty wodne,
Baza: liść indonezyjskiej paczuli, olibanum,
Tagged: blog o perfumach, delikatnie morskie i wodne perfumy, liść indonezyjskiej paczuli, morsko drzewny zapach na lato, neroli, nuty wodne, o perfumach, Olibanum, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum..., sycylijska mandarynka, zapach podobny do Bvlgari Aqua
