Rzadko kiedy udaje mi się poznać kompletną ofertę zapachową danej marki, a zwłaszcza tak egzotycznej jak Zirh. Jak przystało na brand z poza głównego nurtu i w dodatku egzotyczny (zza oceanu), jest pewien kłopot z dostępnością testerów i trzeba się za nimi nabiegać. Ale przy odrobinie szczęścia, można trafić na produkty Zirh’a, w lokalnych perfumeriach i drogeriach. Do pełni szczęścia, zabrakło mi właśnie Corduroy’a, którego nigdzie nie mogłem trafić, ale od czego są uczynni czytelnicy bloga (Pawle jeszcze raz dziękuję Ci za fatygę), bo ten niepozorny „Amerykanin” stanowi ciekawą i przy tym niedrogą alternatywę, dla coraz bardziej beznamiętnego, europejskiego mainstreamu.
Tu warto zaznaczyć, że amerykanie mają bardzo specyficzne podejście do kreacji perfum i ich używania. Ponieważ ta nacja zwykła pozywać się o byle pierdołę i tamtejsze społeczeństwo podchodzi śmiertelnie poważnie do przestrzegania tzw. „sfery osobistej„, ichniejsze perfumy są wysoce oszczędne i wstrzemięźliwe w kontekście projekcji. Za oceanem zlewanie się perfumami uchodzi za gafę i może zostać odebrane (zwłaszcza gdy nasze perfumy komuś nie odpowiadają), za napastowanie i naruszenie czyjejś sfery intymnej – stąd wstrzemięźliwość w aplikacji i stosowanie zapachów nieinwazyjnych, uchodzi w ojczyźnie „pizzy hawajskiej” za cnotę. Idealny zapach to taki, który pachnie lekko, świeżo i w miarę neutralnie oraz charakteryzuje go umiarkowana, wręcz kameralna projekcja i trwałość. Nawet flagowy killer Zirh’a, czyli przed reformulacyjny Ikon, był wysoce powściągliwy i wręcz blisko skórny – choć sklecono go z całkiem solidnego wianuszka ingrediencji (he he, mam jeszcze 3 x 100 ml na czarną godzinę).
Corduroy jest „średniakiem„, usytuowanym pomiędzy klasycznym Ikonem, a jego purystyczną odsłoną Zirh Pure i Zirh Zirh. I w sumie wszystkie są w pewnym stopniu do siebie podobne, a zwłaszcza w swych fazach dojrzałych. Chodzi o ten specyficzny rodzaj ukazania nut drzewnych i metodologię ich „pobudzania” do życia innymi dodatkami, tak delikatnymi i symbolicznymi iż ciężko je wyodrębnić. Jest też w zapachach Zirh’a pierwiastek „świeżości„, którą tu w Europie utożsamiamy ze świeżością detergentów i środków piorących. Ta specyficzna maniera, zapewne spowodowana domieszką aldehydów, to dość specyficzna cecha, którą znajdziemy i w Fierce od Abercrombie & Fitch oraz niektórych kompozycjach od Calvin Kleina (obie marki amerykańskie). W fazie dojrzałej, ujawnia się też nuta „kleju biurowego do papieru„, czyli wypadkowa połączenia tonki z drewnem cedrowym, ale w moim odczuciu to przydaje mu tylko uroku i poniekąd znów nawiązuje do klimatów Annayake Undo i He Wood.
Zirh Corduroy jest równie oszczędny, wręcz ubogi, jak na mieszankę tak bujnych, nośnych i wyrazistych składników, ale ich głośność skręcono do poziomu akceptowanego przez statystycznego hamburgerożercę i warto to mieć na uwadze. Brzmienie i bukiet tych perfum, będzie dla Europejczyka (a zwłaszcza w wieku średnim, czyli takiego który jeszcze pamięta perełki europejskiego perfumiarstwa) ubogi, dyskretny i nazbyt powściągliwy – ale młodsze pokolenie, przyzwyczajone do pseudo minimalistycznych i purystycznych „soczków„, emitujących niezobowiązującego świeżaczka, uzna go za „w sam raz„. Tu ta dość lekka i dyskretna aranżacja, osnuta na drewnach i przyprawach – mimo wszystko wyda się świeża i ciekawa. Ale najważniejsze jest, że zapach ma swój specyficzny i niebanalny krój i wybrzmiewa z niekwestionowanym, acz casualowym fasonem. Nie chcę generalizować ani snuć teorii spiskowych, ale jeśli degradacja europejskiego perfumiarstwa będzie postępować w obecnym tempie, to za góra 10 lat, będziemy importować amerykańskie świeżaki, by cokolwiek poczuć i nie umrzeć z nudów :)
Muszkat, liść bobkowy, drewno cedrowe i gwajakowe odrobina (dosłownie kropelka) przydającej głębi tonki, tworzy tu intrygujący, bardzo przyjemny i łatwy w odbiorze krój, który z łatwością można wpasować w harmonogram dnia każdego. A całość wyostrzona odrobiną pikantnego kardamonu, który podkreślono iście homeopatyczną ilością wanilii. O nie, to nie Versace Dreamer, ani Eros – tym perfumom bliżej do ultra minimalistycznych Cartierów z serii Eau i dyskretnych, acz swoistych drewienek od He Wood. Zapach pomimo iż lekki i nienarzucający się, ma za sprawą zaklętych w nim przypraw, całkiem długie i ostre pazurki. Drapie nimi lekko po nosie, nie dając usnąć z nudów – jak ma to miejsce w przypadku akordów bazowych, u większości współczesnego mainstreamu. Przy tym jak na tak delikatne i wstrzemięźliwe brzmienie, jego projekcja i trwałość są na całkiem przyzwoitym poziomie (jak na standardy dzisiejszego mainstreamu).
rok powstania: 2005
projekcja: umiarkowana
trwałość: dobra
Skład: gałka muszkatołowa, drzewo sandałowe, fasolka tonka, liść laurowy, cynamon, mandarynka, lawenda, cedr Virginia, wanilia, grejpfrut, drzewo gwajakowe, kardamon,
Tagged: amerykańskie perfumy, blog o perfumach, cedr Virginia, cynamon, drzewno przyprawowe perfumy, drzewo gwajakowe, drzewo sandałowe, fasolka tonka, gałka muszkatołowa, grejpfrut, kardamon, lawenda, liść laurowy, mandarynka, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum..., umiarkowanie wylewny casualowiec, wanilia, Zirh - Corduroy
