Wybaczcie kolejnego offtopa, ale będąc przeziębionym, wymyślam dziwne tematy zastępcze… :) Generalnie leżę, prycham i ponoć pachnę (ponoć, bo przez zapchany nos niewiele czuję). Swoją drogą nie uwierzycie, ale jedynymi perfumami, które w tej chwili w ogóle czuję i chcę nosić – to niesamowicie mocna, wręcz inhalująca woń niepozornego Tabac Original (z geranium i rumiankiem), którym spryskałem się w nieprawdopodobnej ilości. Sądzę, że sąsiedzi piętro wyżej też go czują… :)
ale po kolei…
Kilka dni temu, coś mnie podkusiło, by wbrew instynktowi i wcześniejszym traumatycznym doświadczeniom, znów powierzyć mą podróż do Wrocławia, flocie Polskiego Busa. Będzie wygodniej niż pociągiem, pomyślałem… Będę mógł się zdrzemnąć i wypić grzańca z przyjaciółmi, pomyślałem… Będzie fajnie pomyślałem… Niby firma działa na rynku od lat, a jej profesjonalna flota przemierza daną trasę kilka razy dziennie – ale jakość świadczonych usług i podejście do klienta, pozostaje wiele do życzenia. Co z tego że są tani, skoro są też niesolidni i nie można na nich polegać?. W efekcie opóźnienia obu autokarów (zupełnie jak za pierwszym razem, ponad rok temu) na trasie Opole – Wrocław i z powrotem oraz jednocześnie braku jakiejkolwiek (a zamówionej) informacji o każdorazowo, przeszło 40 minutowych opóźnieniach. Kwitnąc pod chmurką solidnie zmarzłem – więc wkrótce potroiłem niski koszt zakupu biletów, na taksówki i leki. Przy czym Polski Bus uważa, że nic się nie stało (rzekome opóźnienie z powodu pogody – jakby co najmniej było -30 i 2 metry śniegu) i żaden zwrot kosztów, ani rekompensata za opóźniony przejazd mi się nie należy – bo przecież nie spóźnili się o ponad 120 minut… Interesujące, zwłaszcza że pewnie z 90% opóźnień, to te poniżej 120 minut – więc jak widać lobbing przewoźników w Brukseli, nie śpi… :) A co z pasażerami, którzy nie jechali na trasie powyżej 250 km i jednocześnie ich opóźnienie nie przekraczało wspomnianych 120 minut (cytując dyrektywę 181/2011), na którą PB się powołuje? Będę wdzięczny za Wasze sugestie, jak to ugryźć – bo nie odpuszczę im, dla zasady…
ale ja nie o tym…
No i tu dochodzimy do sedna, czyli zakupu samych leków… Nic specjalnego, ot wypróbowany Rutinoscorbin, Polopiryna S i Flegamina na gorączkę i koszmarny kaszel, który męczy mnie od feralnej podróży. A chusteczek zużywam na godzinę więcej, niż nie jeden młodzieniec oglądając kino przyrodnicze… :) Chciałem też jakiś lek od bólu gardła, od razu zaznaczając sympatycznej pani magister – że chcę lek, a nie suplement. Pani spojrzała na mnie znad okularów i uśmiechając się wymownie – a po chwili odrzuciła trzy wcześniej zaproponowane specyfiki. Dwa zakwalifikowane są jako suplement diety (takie cukiereczki, których można zeżreć kilogram i nic nie będzie, poza zatwardzeniem) oraz jeden specyfik homeopatyczny (też cukiereczki, ale ponoć magiczne). Ależ się uśmiałem słysząc, że to homeopatyk, czym wprawiłem panią farmaceutkę w osłupienie i zakłopotanie. Zanosząc się od śmiechu i kaszlu, z trudem wytłumaczyłem, że staram, się leczyć – nie w oparciu o wiarę w cudowne właściwości wody (jej domniemaną pamięć), a konwencjonalne medykamenty, działające w oparciu o racjonalne i udokumentowane naukowo substancje czynne. Wprawdzie wychodząc przeprosiłem ją, za wybuch mego histerycznego śmiechu – ale Pani chyba jednak poczuła się urażona, wyznając że jej ten lek pomógł… Skwitowałem to słowami iż nie wątpię, wszak wiara, nastawienie i efekt placebo potrafią zdziałać cuda. I pomyśleć, że takie rzeczy w XXI wieku i branży, która nie powinna być kojarzona, z uprawianiem voodoo i szarlatanerii… :)
Tyle, że homeopatia (idea) ma miejsce nie tylko w lekach – ale mam wrażenie, że na dobre zagościła też w perfumach. I ma na myśli nie tylko rachityczną trwałość i nośność perfum, które pachną coraz to bardziej lakonicznie i umownie. Mam na myśli coraz to bardziej homeopatyczną ilość składników, które zawierają, a niektóre jedynie w teorii. Wystarczy spojrzeć na tę często wyimaginowane, urojone, niekompletne i upiększone wykazy nut – aby przekonać się, że mniejsza lub większa ilość z wyszczególnionych tam składników, istnieje tylko na papierze lub wyobraźni kreatywnego działu marketingu producenta, tudzież PR dystrybutora. Problem polega na tym, że receptury perfum nie można zastrzec ani opatentować (stąd podróby można produkować w zasadzie legalnie), więc producenci perfum strzegą swych sekretnych receptur, jak oka w głowie. Stąd nie podaje się kompletnego wykazu składników, część świadomie zatajając, w obronie swego interesu. W myśl zasady, by ułatwiać życia producentom podróbek i konkurencji. Ponadto perfumy to nie żywność, więc nie jest wymagane rygorystyczne podawanie kompletnego składu surowcowego – z czego producenci perfum skwapliwie korzystają.
O ile jestem w stanie zrozumieć powyższe, to już nie rozumiem taktyki umieszczania w wykazach nut składników, których ewidentnie tam nie ma i tych, których zupełnie nie czuć. Choć możliwe, że robią tak dla zmyłki. Oczywiście biorę poprawkę, że nie na każdej skórze dane nuty pięknie się ujawnią i hojnie wyartykułują – mówię o nutach urojonych, tudzież tak homeopatycznych, że z powodzeniem można je pominąć. Skoro wiem jak pachnie np. cedr i wąchałem już na mojej skórze perfumy cedrowe lub cedr zawierające – to chyba potrafię określić, czy w aktualnie testowanych, również ów cedr występuje, prawda? Teoretycznie można dodać (i o tym napisać) kroplę absolutu z róży, albo najdrogocenniejszej organicznej ambry, tudzież 300 letniego agaru – ale co z tego, skoro jego udział w kompozycji to dosłownie kropla (ilość śladowa) na powiedzmy 1000 litrów roztworu? Czyż to nie homeopatia w pełnej krasie? Niby w teorii perfumy dany składnik zawierają, ale w tak śmiesznej ilości, że nie powinno się nawet o nim wspominać. Tak nakazuje uczciwość i przyzwoitość, ale jak wiemy marketing i reklama rządzi się innymi prawami i lubi epatować zmanipulowanymi półprawdami. Umówmy się, człowiek nie jest rekinem, więc śladowe i statystycznie pomijalne ilości jakiegoś składnika, są po prostu nie do wychwycenia przez ludzki nos. W teorii producent może więc umieścić w dossier cokolwiek, bo nikt tego nie weryfikuje – a poza wąskim gronem fanatyków i miłośników niszy, nikt się nad tym nie będzie zastanawiać.
Wąchając perfumy, często dochodzę do wniosku iż pomiędzy bajki można włożyć mniejszą lub większą część umieszczanych w wykazach nut ingrediencji. Bo nawet jeśli fizycznie umieszczono je w danej kompozycji – to w ilości zbyt małej, aby percepcja przeciętnego i zaawansowanego perfumoholika, była w stanie je wychwycić. Czasem etykieta wspomina o przykładowo róży, gdy w składzie występuje jej syntetyczny odpowiednik, ale czytamy szumną zapowiedź róży i płacimy za różę… Zwykle tę drogocenną organiczną różę, dodaną w iście homeopatycznej ilości – dopełnia się jej najtańszym syntetycznym odpowiednikiem (albo udaje za pomocą taniutkiego geranium), co niestety czuć. Oczywiście te niedomagania jakościowe próbuje się tuszować, zagłuszając lub dopełniając jakiś wiodący składnik innymi, ale celowo niezbyt czytelnie… Czujemy więc kontury, ogólny zarys, ale bez detali, typowych i swoistych dla ingrediencji wysokiego sortu i użytych w odpowiednio dużym stężeniu. Owa nieczytelność, to często nie potknięcie, a zamierzony efekt mający zatuszować pewne aspekty.
Powiecie, że to kwestia stylistyki, że teraz perfumy robi się zwiewne, delikatne i powściągliwe. Owszem, ale purystyczne, proste i lakoniczne ogródki Elleny, są najlepszym przykładem iż można pławić się w wyszukanym i lakonicznym minimaliźmie – jednocześnie nie zatracając czytelności, artykulacji, ostrości i powalającej sugestywności poszczególnych nut. Ale nawet w takim przypadku, wcale nie ma gwarancji iż obcujemy ze składnikiem organicznym, wszak chemia w służcie perfumiarstwa potrafi nie takie cuda wykreować – a niejednokrotnie wysokiej klasy syntetyk, potrafi być niewiele tańszy niż naturalny olejek. Chemia w perfumach to nic nowego ani zdrożnego, piękne ubogaca i poszerza stosunkowo wąską paletę dostępnych ingrediencji, więc po co pisać bzdury? Bo można na tym świetnie zarobić…
Ponieważ perfumy to nie żywność (tu przepisy regulujące informowanie o składnikach, są dużo bardziej liberalne), więc można kłamać, zmyślać i naciągać, bo po pierwsze nikt tego nie zabrania, a po drugie i najistotniejsze – nikt nie potrafi i nie chce tego zweryfikować. Bo jak potwierdzić, czy ta konkretnie mandarynka lub inny olejek z jakiegoś konkretnego miejsca, aby na pewno jest w środku? Owszem, taki „regionalny” olejek pachnie bardzo specyficzne i stosownie dla miejsca i klimatu (mowa o składnikach pochodzenia organicznego), w którym go pozyskano – jednak problem polega na tym iż owego olejku jest tak śladowa ilość, iż nie sposób to potwierdzić lub odrzucić. A to jest woda na młyn dla kreatywnych zespołów, prześcigających się w wymyślaniu niestworzenie i nieskończenie ekskluzywnych wykazów drogocennych ingrediencji, włączając w to przysłowiowe pierdy jednorożca, łzy elfa i syreni śpiew. Po co? po to by uatrakcyjnić produkt i usankcjonować w oczach klientów jego nie rzadko, astronomiczną cenę… Mandarynka, albo róża brzmi banalnie, ale już mandarynka z wiszących upraw króla Jordanii, tudzież absolut róży z ogrodów Windsoru – brzmią tak dumnie i elitarnie, że aż wstyd zapytać sprzedawcę o rabat… To samo zresztą tyczy się drogocennych opakowań – tyle że te dla odmiany wszystko widać, więc trudniej o nich ściemniać.
Powiecie przytomnie, iż to że ktoś, czy ja nie czuję – wcale nie znaczy, że czegoś tam nie ma. Zgadzam się, wszak wszystko rozbija się o czułość i percepcję naszego własnego powonienia. A ponieważ owo powonienie nie da się skalibrować i wyszkolić od tak oraz jego działanie opiera się o w dużej mierze „widzimisię” wąchającego i jego zwykle niepełną wiedzę, jak dany składnik pachnie w naturze. Zatem dowolność i subiektywność odbioru jest w zasadzie nieograniczona (co człowiek to inna skóra i inna opinia) i przy tym zupełnie niemiarodajna w kontekście obiektywnej oceny (pomijając gusta). Mógłbym sobie pozwolić na uprawianie w recenzjach voodoo i magii, rozpisując się o każdym jednym, a wyszczególnionym w opisie nut składniku – przy okazji dodając od siebie kolejny tuzin, które rzekomo przy okazji wychwyciłem. Ależ byłby ze mnie wytrawny znawca i mam czułego nochala, nie?. Ale umówmy się, byłaby to zwykła ściema, szarlataneria i niemiłosierne naciąganie faktów. Ludzkie powonienie nie jest aż tak czułe, by wychwycić i skupić uwagę na więcej niż kilku nutach jednocześnie. Może kilkunastu, w kontekście całej kompozycji – bo te mniej wyraziste, nasze powonienie po prostu ignoruje, skupiając się na tych najbardziej wyrazistych. To normalne i nie jest absolutnie powodem do ujmy, ani wstydu – wszak tak działa nasze powonienie. A z drugiej strony po co koloryzować i ubarwiać rzeczywistość? To że producent napisał iż „coś” w perfumach jest, wcale nie znaczy, że jest to obligatoryjne. Jeśli czegoś nie czuję (bo jest czegoś za mało, albo w ogóle go nie ma), to po co udawać, że jest?
Niestety producenci perfum też o tym wiedzą, dlatego mogą wcisnąć do perfum cokolwiek i nazwać to jakkolwiek chcą. Wiedzą, że użytkownicy nie są w stanie tego zweryfikować (czy dany składnik, jest czy go nie ma), bo połowa użytkowników (głównie chodzi o mainstream) nawet nie jest w stanie określić jak pachną konkretne (czasem bardzo rzadkie), a wymienione w wykazie nuty zapachowe. Teoretycznie nie muszą wiedzieć jak pachnie w naturze vetiver, heliotrop, ylang ylang, neroli czy drewno gwajakowe – wszak liczy się całość i efekt globalny. Tym niemniej łatwo tu o nadużycia i nieporozumienia. Stąd zapewne zauważyliście, że w moich opisach, często pomijam pewne ingrediencje lub wspominam te, o których producent oficjalnie nie wspomina. I nie dlatego że ich nie ma, albo ja coś sobie uroiłem – po prostu, albo ich tam nie czuję, albo czuję choć producent ich nie ujawnił. Inaczej natomiast wygląda sytuacja, gdy mowa o udziale szlachetnych, drogocennych, rzadkich lub bardzo szczególnych ingrediencjach, a które rzekomo znalazły się w kompozycji. Te zwykle znajdują się w specyficznych i poświęconych danej nucie kompozycjach wysokich lotów i niszowych – gdzie rzeczywiście jest sens (lub fanaberia) sięgać po różę z Taif, Kalabryjską bergamotkę, czy Jaśmin z Grasse. One rzeczywiście mogą i będą pachnieć specyficznie i inaczej, ale można to ocenić tylko przy odpowiednio dużym stężeniu danej nuty i po uprzednim poznaniu ich olfaktorycznego wzorca. Piszę mogą, bo często decydują o tym niesamowicie subtelne niuanse, które może przekreślić/zrujnować coś tak prozaicznego jak ilość opadów i nasłonecznienie w danym roku, gdy zbierano drogocenny surowiec na dany ekstrakt.
To trochę jak z winem, gdzie wytrawny znawca i kiper, jest w stanie określić, region, szczep, winnicę, a nawet geograficzne pochylenie zbocza i skład gleby, na której rosła winorośl. Tyle że wino jest monolitem, który rzeczywiście pachnie tym – na czym rosła winorośl, którą w sobie zawiera (w przeciwieństwie do rumów Bacardi, czy Whisky, które zwykle są mieszaniną różnych partii i roczników) – perfumy to zlepek nut, więc wychwycenie tak drobnych detali często jest niemożliwe. Szczególnie że często owym szczególnym ingrediencjom, towarzyszą niespecjalnie wysokich lotów nuty syntetyczne i chemia utrwalająca – więc to trochę przerost formy nad treścią i mistyfikacja… Warto o tym pamiętać, bo jeśli istnieje furtka, z której producenci mogą skorzystać – celem oszczędzania lub ekstra zarobku, to coś mi mówi iż niewątpliwie ktoś z niej skorzysta… :)
Mam nadzieję, że nie zanudziłem na śmierć, a dla wytrwałych zabawna niespodzianka. Krótki filmik, niestety z napisami – ale z dużą dozą ironii obrazujący, czym jest w skrócie homeopatia i pseudo medyczne voodoo… :)
