Jak to pachnie? na pewno nie jak Kenzo i nie jak EdP, a zwykły przeciętny Hugo Boss, a konkretnie The Scent, przełamany czymś w rodzaju Azzaro Chrome oraz wyrażony z ekspresją kostki do WC… I w zasadzie na tym mógłbym zakończyć recenzję i tym samym wpis – ale wtedy nie mógłbym sobie poużywać
A więc uprzejmie donoszę że Kenzo dołączył do licznie reprezentowanej sztafety producentów, biegnących na oślep za modą i trendami. Nie istotne że kupy i d.py się ta koncepcja nie trzyma, ważne że zaprezentowali coś nowego i modnego. A przypominam, że w tym sezonie wciąż modne są edycje Intense, Extreme i Perfume znanych szlagierów i ich remake w nowej, teoretycznie zintensyfikowanej formie. Wszystko pięknie, gdyby ten trend znajdował jeszcze odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale marek sygnujących Intense czy Parfum, które rzeczywiście pachną jak Intense i Parfum, ze świecą i pustym atomizerem szukać. Jak dotąd edycje perfumowane warte zachodu, uwagi i krzyczanych zań pieniędzy pokazał min. Dior (Fahrenheit i Homme), Armani Acqua di Gio Profumo, V&R Spacebomb Extreme, JPG Ultra Male, Lalique Encre Noire Extreme, Paco Rabanne (1 Million Prive i Intense), Bentley (Intense i Infinite Intense), Dolce & Gabbana Pour Homme Intenso oraz Hugo Boss Bottled Intense i to w zasadzie koniec… Niby sporo, ale jeśli zestawić to z około pierdyliardem nic nie wartych, dennych i koniunkturalnych placebo – nastawionych wyłącznie na drenowanie kieszeni nieświadomego przekrętu klienta…
W przypadku Kenzo Homme EdP możecie, a wręcz powinniście poczuć się oszukani – a nawet brutalnie wykorzystani, albowiem te perfumy są właśnie takim bandyckim skokiem na Wasze portfele, pod pretekstem oferowania czegoś nowego i z górnej półki. Ale w praktyce nie oferują nic, czego nie dałby Wam najtańszy zapach z drogerii, no może pachną ździebko dłużej i nie namieszano ich z odpadów radioaktywnych – ale kategorycznie nie jest to EdP o jakim moglibyście pomyśleć i za jaki chcielibyście zapłacić tyle kasy… Otwarcie ma równie ordynarne, tanie, syntetyczne i wtórne, co co wspomniany The Scent, więc jeśli liczyliście na coś nowego, wysublimowanego bądź chociaż odrobinę wyrafinowanego, to muszę Was rozczarować. Perfumowany Kenzo Homme pachnie zachowawczo i zwyczajnie ale i skrajnie irytująco, gdyż nuty ozonowo morskie z których namieszano jego bukiet, zdają się mieć ADHD i w pierwszych akordach, zapach dosłownie napie..ala po nosie skoncentrowanym i arcy wybujałym mixem wspomnianego The Scent, z równie przerysowanym „ozonowym świeżakiem” pokroju Azzaro Chrome, czy którymś na niebiesko świecącym bękartem, od Dolce & Gabbana (Light Blue)…
Finezji i polotu w tym tyle, co u pijanej nutrii na konkursie wietnamskiego karaoke, więc skojarzenia z najpodlejszymi, najpowszechniejszymi i najtandetniejszymi zapachami z najniżej półki radzieckiego przemysłu perfumeryjnego, są tu jak najbardziej na miejscu i w pełni uzasadnione. Młodszym czytelnikom perfumomanii, którzy nie bardzo kojarzą jak finezyjnie pachniały wytwory bratniego (radzieckiego) przemysłu perfumeryjnego tłumaczę, by odkręcili butelkę z Lizolem/ Domestosem, zmieszali pół na pół z octem spirytusowym i buteleczką ekstraktu z róży bułgarskiej – a następnie zlali się tym od stóp do głów i voila! Ekspresja i nośność bukietu, identyczne z oryginałem…
No dobrze, Kenzo nie pachnie aż tak źle, choć jego barbarzyńsko chemiczny bukiet tylko troszkę odstaje mocą, od zwalających z nóg kompozycji z dawnego ZSRR. Trwałość i projekcja to zdecydowanie najmocniejsze atuty Kenzo Homme EdP, choć przypominam, że zapach wcale nie pachnie jak EdP, a jak najzwyklejsze EdT. I dobrze, bo pomysł podnoszenia do rangi EdP zapachu z definicji mającego pachnieć lekko, świeżo i niezobowiązująco – uważam za kuriozalny i niemiłosiernie naciągany pod koniunkturę… Równie dobrze w roli pilnującego domu brytana, można obsadzić Ratlerka, wieszając na płocie informację, że domu pilnuje 80 kilowy Rottweiler…
Doprawdy niewiele wąchałem zapachów tak irytujących swą wylewną nadpobudliwością i gryzącą korelacją upierdliwie syntetycznych nut zapachowych. Zauważyliście że nie wspominam o konkretnych nutach zapachowych? Nie wspominam, bo naprawdę trudno je zidentyfikować i poukładać w tej kakofonii – o dziwo układającej się na obraz i podobieństwo oklepanego morskiego świeżaka. Raz że bije od nich taniochą i syntetycznością, a po drugie zapach jest równie przaśny i ordynarny co muzyka na wiejskiej potańcówce z lat 90-tych… Gdy zapach już się uleży na skórze jest całkiem znośny, ale i do bólu sztampowy i zwyczajny – więc nijak nie odróżnicie nowego perfumowanego Kenzo od reszty ozonowo morskiej hałastry… Ewidentnie u Kenzo chcieli być modni i koniunkturalni jednocześnie, zapominając przy tym że sygnując EdP będące w założeniu perłą i zwieńczeniem kolekcji, trzeba pokazać/zaoferować coś więcej. Kategorycznie nie polecam, bo za te pieniądze możecie mieć ze 20 flakonów jakiegoś najtańszego mózgotrzepa z Biedry, Tesco albo Rossmana. Może nie będzie pachnieć równie długo i intensywnie co Kenzo Homme EdP – ale i tę dysproporcję wyrównacie, wylewając na siebie po pół flakonu czegoś innego…
rok powstania: 2016
nosy: Nathalie Gracia-Cetto i Olivier Pescheux
projekcja: bardzo dobra
trwałość: bardzo dobra
Głowa: kardamon, mięta, cytrusy,
Serce: nuty morskie, szałwia, przyprawy,
Baza: wetyweria, wanilia, cedr, drzewo sandałowe,
Tagged: blog o perfumach, cedr, cytrusy, drzewo sandałowe, kardamon, Kenzo - Homme Eau de Parfum, kolejny morski świeżak udający coś lepszego, mięta, nowe perfumy Kenzo, nuty morskie, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, przyprawy, recenzja perfum, recenzje perfum..., szałwia, wanilia, wetyweria
