Wiecie jaki widzę problem z zapachami sportowymi?… że istnieją trochę na siłę, są wydumanym pretekstem, przerostem formy nad treścią i swoistą “zapchajdziurą” w ofercie producentów – mającą “naciągnąć” nabywcę na produkt, którego w zasadzie nie potrzebuje, przez wmawianie mu wyimaginowanej potrzeby (rozwiązanie problemu, który nie istnieje) posiadania perfum do uprawiania /koncelebracji sportu… i bynajmniej nie chodzi tu o zapach odpowiedni do śmigania w dresach i adidaskach – ergo jako dopełnienie “stylówy“… w naszych czasach wonie nieprzyjemne, a nawet czysto fizjologiczne uznawane są jako wyjątkowo passé – choć osobiście uważam, że połączenie perfum i potu jest jeszcze bardziej groteskowe… wiadomo, że jeśli uprawiam czynnie jakiś sport, to oczywistym jest, że się spocę i jeśli zależy mi na utrzymaniu wrażenia świeżości i tuszowaniu zapachu potu – sięgam po efektywny antyperspirant, stosowną odzież i bieliznę, a po wszystkim biorę prysznic…
Niestety producenci perfum (biznes jak każdy inny) uważają inaczej, bo gdy tylko znajdzie się warta wypełnienia nisza, z której można wyjąć pieniądze – niewątpliwie znajdą tysiąc powodów i solucję do uzasadnienia nowej, sztucznie wykreowanej potrzeby, a zwieńczonej wciśnięciem klientowi produktu, który rzekomo ten sztucznie wykreowany problem rozwiązuje… czymś takim są dla mnie właśnie perfumy z dopiskiem Sport – niezbędne do uprawiania joggingu i katowania mułów na siłowni jak przysłowiowe piąte koło u wozu… pewnie stwierdzicie, że jestem ortodoksyjnym, nieokrzesanym i nieobytym pragmatykiem – ale sądzę, że perfumy są sportowcowi równie niezbędne, co bokserowi kokarda we włosach i kotylion na spodenkach… no ale niech każdy wydaje swoje dudki wedle woli i uznania, skończyłem…
Spodziewałem się, że zmiażdżę te perfumy (siadając na nich) za ich domniemaną banalność, miałkość, ordynarne wykonanie i tudzież wtórną jałowość, ale nie potrafię… Code Sport jest obok Diora Homme Sport, Lalique Encre Noire Sport i Gucci by Gucci Sport jednym z nielicznych “sportowców“, o którym mogę wyrazić się w superlatywach i z przyjemnością polecę tę odsłonę każdemu, niekoniecznie z myślą o sporcie… zapomnijcie o tym nieszczęsnym dopisku Sport, bo równie dobrze można by nazwać te perfumy “night“, “man“, “cologne” – gdyż w każdej z narzuconej im roli, sprawią się całkiem zgrabnie… Code Sport jest energetyzujący, męski i rześki, ale jego prosty i niewymuszony krój w niczym nie przypomina siermiężnej powierzchowności Bossa Bottled Sport, Chanel Allure Sport oraz jałowego Cartiera Roadster Sport…
Sądzę też, że wersja Sport jest dużo lepsza od klasycznego Code, choć nieznacznie ustępuje wersji Ultimate… Code Sport jest po prostu ciekawiej i mniej schematycznie zaaranżowany, jego brzmienie wyprowadzono ze swoistą klasą i inwencją, której zabrakło u protoplasty… otwiera się wibrującym, wartkim, zdecydowanie wytrawnym i nieco kolońskim akordem z zielonych cytrusów (stawiam na limonkę i bergamotę), dopełnionych orzeźwiającą acz niezbyt wylewną miętą… otwarcie wybrzmiewa z temperamentem i dość ogniście, za sprawą przebijającego się w tle imbiru, który ogrzewa oraz nadaje bukietowi masywności i głębi swą pikanterią… czuję też coś na podobieństwo przemyconych w tle delikatnych ziół i cyprysu, choć całkiem możliwe że to zapach gorzkich olejków cytrusowych, w połączeniu z miętą – wtłacza w kompozycję ten wyrazisty i aromatyczny, lekko “jałowcowy” detal…
W sumie Code Sport przypomina mi hybrydę Bossa Energise z wspomnianym Gucci by Gucci Sport, ale jest od tego ostatniego mniej finezyjny i wyrafinowany – jest za to bardziej wyrazisty, cieplejszy i posiada zdecydowanie ostrzejsze oraz bardziej zdecydowanie nakreślone kontury brzmienia… zapach stopniowo krzepnie, tężeje i uspokaja swój rozedrgany i wibrujący bukiet, stapia się ze skórą i bynajmniej nie potrzebuje wilgoci do nieustannego dawania o sobie znać, co poniekąd przeczy tezie, że zapachy “sportowe” potrzebują do efektywnego “życia” (działania) ciepła i wilgoci… ale gdy jej dostarczyć, jak kwiaty na pustyni, momentalnie odzywają się uśpione w porach skóry olejki cytrusowe i miętowy – a zapach znów odzyskuje siły witalne i odżywa…
W sumie niewiele się tu dzieje, bo zacząwszy od apogeum mocy i obfitości w otwarciu, zapach gaśnie i cichnie z każdą godziną, redukując płynnie i stopniowo swoje brzmienie, do dyskretnego – ale wciąż zielonego tworu, utkanego z przygasającej zieleniny i całkiem zgrabnego akordu drzewno wodnego, nieustannie pobudzanego do aktywności dzięki obecności wetivery i wciąż przebąkującego w tle imbiru… o dziwo nic nosa nie meczy, nic nie zamula, schyłek nie ma tendencji do przynudzania i staczania się do roli rachitycznego, blisko skórnego drewienka – wciąż twardo odgrywając swoją rolę duszy i animatora towarzystwa… naprawdę jestem mile zaskoczony tym niespodziewanym obrotem spraw – zwłaszcza, że projekcja i trwałość nie pozostają w tyle za jakością aranżacji samego bukietu…
reasumując: naprawdę zgrabnie skrojony zapach na każdą okazję… jest bardzo energetyzujący, niewątpliwie męski, pobudza i nieustannie daje o sobie zapomnieć – choć robi to taktownie i z fasonem… zapomnijcie o etykietce “sportowca” którą moim zdaniem skrzywdzono i niepotrzebnie zaszufladkowano tę wersję, bo Code Sport poradzi sobie nie tylko ze sportem…
przypomina mi: stylistycznie przypomina mi Bossa Energise, Gucci by Gucci Sport, ocierające się o Acqua di Gio Essenza i Diora Homme Sport…
2011
Głowa: mandarynka, mięta,
Serce: kwiat imbiru, cytryna,
Baza: wetyweria, ambra, nuty wodne,
Tagged: ambra, Armani, blog o perfumach, Code, Code Sport, cytryna, Giorgio Armani, kwiat imbiru, mandarynka, mięta, nuty wodne, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, przyjemny zapach z nutą wodną i imbiru, recenzja perfum, recenzje perfum..., wetyweria
