Quantcast
Channel: perfumomania
Viewing all 427 articles
Browse latest View live

Joop! – Homme Sport, czyli tak jak ten zapach, o wszystkim i po trochu o niczym…

$
0
0

Niestety nie mam dla Was dobrych wieści, albowiem ten zapach jest tak słaby i tak bardzo nie na temat – że zostaje mi jedynie napiętnowanie tego jakże bezczelnego skoku na kasę klientów… To nie jest tak, że ja czerpię jakąś dziką i perwersyjną radość z pastwienia się nad nowymi zapachami – ponieważ jako osoba kochająca perfumy i z czysto hedonistycznego punktu widzenia – wolę otaczać się zapachami pięknymi, wybitnymi i najlepiej tylko takie Wam przybliżać. A niedawne recenzje Cartiera Vetiver Bleu, Davidoffa Horizon, czy Loewe 7 Anonimo – dowodzą, że wciąż można zaprezentować światu perfumy niebanalne, dopracowane i zniewalające. Ale z tymi zapachami jest pewien problem, gdyż paradoksalnie przez ich wyrafinowany i dość specyficzny krój – nigdy nie będą bestsellerem, który zarobi dla swego producenta krocie… Łatwe, stałe i gigantyczne przychody może dać tylko zapach absolutnie genialny, uniwersalny (Boss Bottled, JPG Le Male, Adidas Active Bodies, czy Dior Fahrenheit) lub na tyle bezczelnie i nachalnie reklamowany, by wywołać sobą wirusową modę – co swego czasu udało się Paco Rabanne 1 Milion.

joop-homme-sport

Niestety o takie kompozycje w dzisiejszych czasach naprawdę trudno, więc „nowością” zwykle jest to „adresowany do wszystkich” populistyczny i „skrojony na miarę czasów” gniot – jadący na reputacji marki, modzie i/lub legendzie jej wcześniejszych wypustów. I nie inaczej jest w przypadku najnowszego Joop! Homme Sport, którego wyśmiałem już na etapie zapowiedzi (swoisty ewenement, gdyż zwykle ignoruję zapowiedzi premier). Joopa! Homme zna każdy (jak nie z nazwy, to na 100% kojarzy zapach) i niewątpliwie jest to zapach pokroju „love or hate„. Namiętnie, bezwstydnie i nagminnie podrabiany, wpada w nozdrza wszędzie, jak Polska długa i szeroka. Pachną nim osiedlowe żule, corpo garniaki, karki na siłowniach, „Sebiksy” w szeleszczących dresach i wąsate „Janusze” chadzające cały rok w kamizelkach wędkarskich – słowem Joop! Homme (podobnie jak w/w zapachy) dorobił się w Polsce statusu perfum kultowych. Wprawdzie nie każdy ich miłośnik wie, czym tak naprawdę pachnie (w oryginale, jak i takowy z rzadka posiada), ale nieważne – jak Polska długa i szeroka, Joop! Homme, zadaje tu szyku, od przeszło 25 lat!*.

*to nie sarkazm, ani pojazd – a jedynie zabawnie i celowo stereotypowo przedstawiony przekrój odbiorców Joop’a!, więc proszę mi się tu nie spinać!…😉

joop-homme-sport-reklama3

Widząc jego zapowiedź zamarłem, a po jej przeczytaniu, zacząłem się opętańczo śmiać. Joop! Homme w wersji Sport? Srsly? Osobiście bardzo cenię klasyczne Homme, ale czy ta zwalista i landrynkowata landara, o projekcji zdolnej zadusić wszystkich pasażerów podróżujących w porannym szczycie komunikacją miejską – właśnie doczekała się młodszego i usportowionego braciszka? No spoko, skoro dzięki debilnej modzie na „intensyfikowanie wszystkiego” – doczekaliśmy się owej zwalistej landary w wersji Extreme. Osobiście nie widzę sensu, potrzeby, ani tym bardziej „fizycznej możliwości” większego zintensyfikowania** legendarnego pod względem nośności bukietu Homme. No ale skoro ktoś się pokusił o hierarchizację oferty, to siłą rzeczy musiał się pojawić do kompletu „sporcik„, co by klienci mieli dobry pretekst do zakupu kolejnego produktu marki Joop!😉 O dziwo pod zapachem ktoś się podpisał i chodzi o nie byle jakie w branży nazwisko!. Czym się podniecam? To trochę kuriozalne, ale w dzisiejszych czasach premiera podpisana imieniem i nazwiskiem żywego perfumiarza – czyli nie będąca anonimowym ulepem, to swoisty ewenement!.

**metoda jest prosta, reformuuje się oryginał, by był zaledwie cieniem swej oryginalnej formuły, by zrobić tym samym miejsce dla właśnie wprowadzonej do oferty wersji Extreme. W ten oto oszukańczy sposób poszerza się portfolio dostępnych produktów, wciskając do oferty jakże niezbędne nowości…😉

joop-homme-edt
gimby nie znajo, ale klasyk był do niedawna synonimem i niedoścignionym wzorcem dla niebotycznej projekcji i kilku dobowej trwałości…

W sumie nie wiem co mnie bardziej przeraża. To, jak bezczelnie producenci perfum robią z klientów idiotów – czy to, że tak niewiele osób kupujących później tak spreparowane perfumy, orientuje się, że są robione w balona? Po pierwsze, nie wyobrażam sobie używania tak esencjonalnego, wyrazistego i zwalistego zarazem zapachu co oryginalne Homme, na siłowni. Podwyższona w wyniku wysiłku fizycznego ciepłota ciała, w połączeniu z poceniem się – może w przypadku tak nośnego i esencjonalnego zapachu, dać niespodziewane i wysoce niepożądane efekty. Producent też o tym wie, ale o dziwo nie zdecydował się przebudować oryginalną recepturę (do której nawiązuje), a jedynie podetrzeć się, tfu posłużyć się samą nazwą kultowego klasyka (Joop! Homme), gdy sam bukiet nie przypomina go w ogóle. Poważnie, jest tu pewna lakoniczna słodycz, ale kwiatem pomarańczy i tonką bym tego co tu czuję nie nazwał… Wiem, część z Was będzie rozczarowana i macie rację, gdyż samemu widząc na etykiecie np. nazwę Fahrenheit – spodziewam się, że dany zapach będzie chociaż nawiązywał krojem i brzmieniem kompozycji, do formuły po której odziedziczył nazwę!. Tak przynajmniej nakazuje przyzwoitość i uczciwość, ale takie rzeczy niestety nie we współczesnym perfumiarstwie, gdzie rządzą księgowi i kreatywny marketing…🙂

joop-homme-sport-reklama-2

A więc zapomnijcie, że to choć po części pachnie jak Joop! Homme, co jak wspomniałem ma swoje plusy i minusy, więc na dwoje baba wróżyła. Sport nie nawiązuje, ani w niczym nie przypomina swego słynnego tatusia, więc jeśli jaracie się marką i macie pozytywne skojarzenia z jego nawą – to od razu mówię, darujcie sobie, bo będziecie rozczarowani. Ta nazwa to tylko tani chwyt marketingowy, by skusić ludzi do zakupu. Zapomnijcie też o jakiejkolwiek analogii do zamieszczonego poniżej „oficjalnego wykazu nut„, gdyż w praktyce czuć tu jedynie lekką i płytką słodycz tonki, dopełnionej pseudo ozonowymi syntetykami – oraz z początku wyrazistym, acz równie nieczytelnym miksem esencjonalnej zieleniny, która z czasem przemienia się w bezkształtną pulpę. Chciałbym móc opisać brzmienie tych perfum bardziej precyzyjnie, ale naprawdę mam problem z potwierdzeniem, czy czuję tu choćby coś tak charakterystycznego jak imbir… To są bardzo słabe perfumy, zarówno pod względem samej kompozycji, jak i jej wykonania. O tym jak bardzo jest to słaby zapach, stanowi jego równie dosadna, co ordynarna reklama… Ponoć wystarczy odpowiednio długo lampić się w tyłek tej panienki – by z czasem dostrzec, że na fotografii jest więcej golizny, a nawet jakiś flakon… 😉 Tym tanim chwytem, producent nie mogąc pochwalić się czymkolwiek innym – sugeruje, że hipotetyczny klient poczuje się z tym zapachem równie dobrze i atrakcyjnie, co ten koleś ze zdjęcia lub otrzyma analogiczną nagrodę… Ale trzeba być naprawdę naiwnym by łudzić się, że sekretem powodzenia u płci przeciwnej są perfumy…🙂

joop-homme-sport-reklama

To może chociaż daje radę na siłce? W moim odczuciu jako towarzysz „uprawiania sportu„, Joop! Homme Sport też się nie sprawdzi – albowiem kompozycja przeznaczona do tuszowania tzw. efektów ubocznych rekreacji ruchowej (pot, sebum) musi zostać tak skomponowana, by wykazywać określone predyspozycje. Przede wszystkim musi być świeża, żywa, wyrazista i esencjonalna w każdym ze swych stadiów, aby na każdym etapie swej bytności na skórze móc efektywnie poradzić sobie ze swoim niełatwym zadaniem. Owszem są na rynku „usportowione” i wciąż delikatne zapachy, np Gucci by Gucci Sport, czy Lalique Encre Noire Sport (ten drugi nazwano per Sport przez pomyłkę, gdy ewidentnie miało być Light), ale Joop! nie dorasta swym krojem nawet do pięt, delikatnej i finezyjnej kompozycji od GucciJoop! Homme Sport to jedynie nijaka zapchajdziura w ofercie, spłodzona tylko po to, by zaistnieć w każdym możliwym segmencie rynkowym i coś z niego uszczknąć dla właściciela brandu…

joop-homme-solo
ale król w tej stajni jest wciąż tylko jeden…

W kontrastująco oczeojebnym flakonie (acz uparcie nawiązującym formą i nazwą do oryginału), znajdziemy ugrzecznionego, nijakiego i skierowanego do wszystkich ulepa – pod którym podpisał się wspomniany Antoine Lee i coś czuję, że nie jest specjalnie dumny z efektów swojej pracy… Tak naprawdę Joop! Homme Sport jest miernym i niczym szczególnym nie wyróżniającym się casualowcem, jakich na rynku pełno. Śmiem twierdzić, że prawdziwe archetypy zapachu na siłownię, czyli Lacoste Challenge i Davidoff Champion pachną dużo lepiej, ciekawiej i adekwatnie – a więc sprawdzą się w swojej specyficznej i dość trudnej roli. Natomiast zapchajdziury od Joop’a! absolutnie w tej roli nie widzę – ani w żadnej innej, bo o zapach zupełnie przeciętny, nieciekawy i kompletnie niewarty Waszej uwagi i tym bardziej pieniędzy…joop-homme-sport-edt

rok powstania: 2016

projekcja: dostateczna, z czasem mierna

trwałość: dostateczna

nos: Antoine Lee (płakał jak komponował i później, gdy wyrażał zgodę na publikację nazwiska)

Głowa: mięta, bergamotka i imbir;
Serce: sól morska, skóra, nuty morskie, kwiat pomarańczy,
Baza: fasolka tonka,


Tagged: bardzo słaby zapach, bergamotka i imbir; sól morska, blog o perfumach, fasolka tonka, Joop! - Homme Sport, kwiat pomarańczy, mięta, najnowsze perfumy Joop!, naprawdę słabe perfumy, nuty morskie, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy jedynie udające podobieństwo do starszego klasyka, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, skóra, tanie i tandetnie wykonane perfumy, zapach udający podobieństwo do Joop Homme

z cyklu szybki przelot przez S, SF i odpowiedź, czemu Paco Rabanne Invictus tak dobrze się sprzedaje…

$
0
0

 

jpg-le-male-essence-de-parfumaż trudno uwierzyć, że ten elegancki i wysmakowany flakon o irygującym kolorze cieczy – to najnowszy, perfumowany JPG Le Male Essence de Parfum, choć tym razem NIE w wykonaniu Francisa Kurkdjiana

Czemu? Bo przykładowo dziś konsultantka Super Farmu (prawdopodobnie świeżo po szkoleniach produktowych, albo pracownik dystrybutora na występach gościnnych, w charakterze wsparcia), próbowała mi wcisnąć, że Invictus to „cudowny i wspaniały zapach, w którym Paco zawarł całą swoją wcześniejszą twórczość” – a że wymieniła go niemalże w jednym ciągu z Chanel Allure i Platinum Egoiste… Szczerze? Gdybym się nie znał i nie wyczul, że to na kilometr trąci egzaltowanymi banialukami z oficjalnego dossier, to łyknąłbym ten ostatni flakon Invictusa (co na koniec podkreśliła). Więc znów nasuwa mi się pytanie o bezstronność i kompetencje konsultantek, czyli: czy płacą im za sugerowanie konkretnych zapachów?. Nie za bardzo chciało mi się z tą panią polemizować, zwłaszcza po tym, gdy stwierdziła, że Gueralin Vetiver to „śmierdziel” – a Ideal to fantastycznie perfumy… Ale z jednym się z nią zgadzam „o gustach się nie dyskutuje” – choć uważam, że o poziomie jaki dany zapach sobą reprezentuje, już owszem!. Na odchodne miałem ochotę jej powiedzieć, że nie życzę sobie doradztwa od kogoś, kto poleca klientom chłam pokroju Invictusa, jako dobre perfumy… Naprawdę, mieli tam na półkach masę duuuuużo lepszych propozycji, ale widać to niepremiowane produkty konkurencji…

nowa-szata-graficzna-flakonow-guerlain-z-meska-klasyka
a genialnego Guerlain L’Eau Boisee i innych ponadczasowych szlagierów Guerlain, od dziś szukajcie w tego rodzaju flakonach…

Zniesmaczony, poczłapałem z kumplem do Sephory, by pokazać mu Loewe 7 i jego najnowszą odsłonę, Absoluto. Tak w ogóle, to chodziło o znalezienie mu zastępstwa dla coraz ciężej osiągalnego Bugatti Pur3 Black, stąd ten cały dzisiejszy maraton po perfumeriach. Efekt? jest Absoluto absolutnie zachwycony, nawet dużo bardziej niż wersją oryginalną oraz Diorem Homme, którego pokazałem mu na starcie i do kompletu z Burberry London. Lustrowałem też pułki w poszukiwaniu flakonu Guerlain Vetiver, by kumpel wiedział, co „profesjonalistka” z SF określiła pejoratywnym „śmierdziel„, ale niestety nie mieli… Mam natomiast dobrą wiadomość dla fanów min. Guerlain L’eau Boisee, bo zauważyłem że Guerlain zunifikował prawdopodobnie całą ofertę klasyków, umieszczając je we jednakich flaszkach a’la retro. Więc moje wcześniejsze doniesienia, o wycofaniu zapachu z rynku, dotyczyły raczej starszej wersji opakowania. Uffff…

nowy-joop-homme-kings-of-seduction-red-king-oraz-black-king

Zauważyłem, że kawałek obok, stał sobie na półce L’Eau Boisee w starym flakonie, więc postanowiłem skorzystać z okazji i sprawdzić „łapa w łapę„, czym się obie wersje różnią. Wiecie, zmiana szaty graficznej i flakonu, to zwykle dobry pretekst dla przemycenia cichaczem jakiejś skrytobójczej reformulacji, ale na szczęście nie tym razem. Porównywałem je przez ponad dwie godziny i poza delikatnym dysonansem tuż po aplikacji, a za który obwiniam wiek i kondycję testera wersji klasycznej, nie zauważyłem żadnych istotnych różnic. Zresztą cała seria klasycznych kompozycji Guerlain, doczekała się nowej, zunifikowanej formy flakonu. Zatem Guerlain poszło w ślady YSL, które również przesunęło swoją zacną klasykę do rodziny La Collection, choć czy to nie oznacza (głównie przez formę flakonu i segmentację) ostracyzmu i naznaczenia etykietką „zapach dla dziada„, wszak L’Eau Boisee i Homme Parfum nie mają nic wspólnego z oldskulem…

joop-red-king-oaz-black-king

Z kolei w zaprzyjaźnionej perfumerii niezrzeszonej, którą odwiedziliśmy na koniec, poznałem nowego Le Male Essence de Parfum i dwa nowe Joop’y!, Red King i Black King. I wiecie co? Czerwony, wyraźnie zaciągając wiśniami (pewnie tonka + plus mniej lub bardziej syntetyczny ekstrakt z pestek wiśni lub po prostu dodatek amaretto) zrobił na mnie całkiem pozytywne wrażenie, czego nie mogę powiedzieć o siermiężnej wersji Black. Do Red King na pewno jeszcze wrócę, choćby po to, by móc pławić się i napawać jego bezwstydnie wiśniową słodyczą – zaserwowaną w podobnym stylu do tej, która bawi i pieści nozdrza w genialnym Burberry London, że o stylistycznym podobieństwie do CK One Shock nie wspomnę…🙂

jpg-le-male-essence-de-parfum-box

Wróćmy jeszcze do JPG Le Male Essence de Parfum, który zrobił na mnie wrażenie nie tylko prostym, bezbarwnym i pięknie wyciosanym flakonem – co kolorem, którego głębi zdjęcia reklamowe nie oddają. Zawartość flaszki była nie tyle niebieska, czy granatowa co fioletowo czerwonawa. To bardziej przypominało kolor oryginalnego Joop! Homme (wersja sprzed pierdyliona reformulacji) lub Durbanowego Heliotropu, niż ten banalny błękit ze zdjęcia powyżej. Ale nie wysmakowany kształt flakonu i kolor cieczy wzbudził mój największy zachwyt, co znany –  acz zupełnie odmieniony, niesamowicie wykwintny, wyrafinowany i dopieszczony krój samej kompozycji… A więc moi drodzy, tak powinno pachnieć Parfum, inspirowane klasykiem!… Ale najdziwniejsze jest to, że zapach popełnił nie Francis Kurkdjian, co mniej znany i zdecydowanie mniej prestiżowy Quentin Bisch – więc czuję swoisty zawód, że to nie ojcu klasyka zawdzięczamy niesamowity krój tej kompozycji…


Tagged: blog o perfumach, nowa szata graficzna flakonów Guerlain, nowe perfumy Joop! Red King i Black King, nowy JPG Le Male Essence de Parfum, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, z cyklu szybki przelot przez

Calvin Klein – Euphoria Essence Men, czyli ambiwalentnie androgeniczny…

$
0
0

Dawno nie miałem styczności z zapachem, który wywołałby u mnie tak ambiwalentne uczucia i nie pozwolił się jednoznacznie ocenić. A przecież ostatnimi laty, Calvin zdążył nas przyzwyczaić do naprawdę dobrych i solidnie przygotowanych premier – czym w moich oczach, CK zdołało z siebie zmyć niechlubną etykietkę producenta nietrwałych i banalnych „owocowych soczków„. Ten zapach zachowuje się i układa na mej skórze w sposób tak zaskakująco zmienny, niekonsekwentny, rozchwiany i androgeniczny – iż po zużyciu całej próbki, wciąż nie wiem do końca jak, czym i komu to pachnie… Co więcej codziennie te perfumy odnotowują inne parametry projekcji i trwałości. Wczoraj zapach spokojnie dobił na skórze do 8 godzin z okładem, gdy dziś po niecałych sześciu, ledwie go czuję. Ba, nie jestem w stanie nawet określić co sądzę o Essence, bo za każdym razem kiedy próbuję się z nimi zaprzyjaźnić, pachnie po prostu inaczej. Nie wiem czy to wina mojej skóry, diety lub dnia, ale ciężko polubić i poznać perfumy, które odnoszę wrażenie – codziennie poznaję po raz pierwszy… Taki dzień świstaka i zabawa w kotka i myszkę, w jednym…😉

calvin-klein-euphoria-essence-men

Jedno jest pewne, Essence Men niespecjalnie nawiązuje do klasycznej męskiej Euphorii (jedynie lekkim krojem), zaś do wersji Intense już w ogóle… Odnoszę wrażenie, że trzon bukietu Essence tworzy dużo bluszczu, mięty pieprzowej, szałwii muszkatołowej i syntetycznego piżma oraz innych akcentów silących się na oddanie brzmienia „szorstkiej surowości i pseudo zamszu” – by drugiego dnia zagrać mi delikatną i ujmującą serenadę, brzdąkając po zapachowej pięciolinii iście wiosennymi konotacjami kwiatowo roślinnymi, które łagodnie pieszczą me nozdrza. Chyba nie muszę mówić jak Essence mnie tą niestałością i niekonsekwencją, niemiłosiernie irytuje… Wówczas dla odmiany czuję delikatność wyrażoną mam wrażenie fiołkiem (liść) i herbatą, zupełnie jak w Gucci Pour Homme II, tyle że Euphoria Essence Men jest od Gucci’ego wytrawniejsza i mniej słodkawa. I obawiam się, że nie jest też równie ciekawa, zniewalająca, dopieszczona, finezyjna i ujmująca swą wysublimowaną i perfekcyjnie skrojoną delikatnością – więc nie radzę traktować EEM jako zamiennik dla GPH II, wszak to tylko ogólne wrażenie, a nie fizyczne podobieństwo…🙂

2015

Ale któryś szałwiowy Jaguar też tak pachnie i mam wrażenie jakiś St. Dupont, czy Varvatos? O mam!, przecież Zadig & Voltaire, oferują przecież całkiem niezłego Tome 1, który wybrzmiewa podobnie skorelowaną, szałwiowo piżmowo kwiatową (jaśmin) i równie purystyczną świeżością!. Tyle że od Calvina, noszącego kultową już nazwę Euphoria i w dodatku opatrzoną mocnym podtytułem Essence, oczekuję zapachu będącego bardziej ukłonem w stronę głębi Intense/Gold, a nie letniego i uniseksowego świeżaka… Sorry nie ta segmentacja (nieadekwatna)… Flakon tych perfum powinien być biały albo szary (jak w klasycznym Narciso Rodriguez for Him), sprawiać wrażenie zmrożonego lub pokrytego szronem, bo tak te perfumy pachną – są raczej chłodne i w neutralny sposób zdystansowane, więc skąd ta myląca czerwień?… Dopiero z czasem, tak w godzinę od aplikacji zapach nabiera swoistej głębi, robi się nieznacznie słodki, ciepły kremowy i chropowato zawiesisty – ale wciąż nie jest to głębia, która sankcjonowałaby użycie epitetu „Essence„, że o sugerowaniu iż ten zapach ma cokolwiek wspólnego z klasyczną męską Euphorią, nie wspomnę…

calvin-klein-euphoria-essence-men-bokiem

Kwiatowo piżmowe, kremowe, ździebko pudrowe i odrobinkę suche oraz niezdefiniowane serce – acz wciąż delikatne serce tej kompozycji, sprawiają iż trudno, naprawdę trudno uznać te perfumy za męskie i skrojone dla mężczyzn… To bardziej uniseks, podobnie jak Zadig niż zapach, który z pełnym przekonaniem określiłbym jako męski/dla mężczyzn. Owszem można mieć wylane na segmentację narzuconą przez producenta – ale już Michał Szpak, w pełnym scenicznym anturażu (obcasy i piórka), jest bardziej męski niż te perfumy… No kurcze, przy Essence taki Daim Blond Lutensa, wydaje się męski i samczy, niczym Cuir Mauresque!.😉 Całe szczęście Essence to eksperyment, tfu edycja limitowana, która mam nadzieję nie trafi do stałej oferty i między innymi dlatego wybaczam Calvinowi niniejsze „rozchwiane i niekonsekwentne” potknięcie…calvin-klein-euphoria-essence-men-edt

rok powstania: 2015

nos: Jean-Marc Chaillan

projekcja: od dobrej, po dostateczną

trwałość: od bardzo dobrej, do dostatecznej

Głowa: bergamotka, bluszcz,
Serce: biały pieprz, jaśmin, zamsz,
Baza: ambra, drzewo gwajakowe, fasolka tonka,

 


Tagged: ambra, bergamotka, biały pieprz, blog o perfumach, bluszcz, Calvin Klein - Euphoria Essence Men, drzewo gwajakowe, fasolka tonka, jaśmin, niedorobiony świeżak od CK, niezdecydowany i rozchwiany zapach, nowe perfumy od Calvin Klein, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, zamsz

Avon – Premiere Luxe Oud, czyli czyli przede wszystkim PijaR…

$
0
0

Widzę, że moda/zajawka na agar (tzw. oudomania) wciąż ma się dobrze, bo co rusz któryś producent wypuszcza własnego agarowca. Rzecz jasna z różnym skutkiem, bo moda na oud, która kilka lat temu przetoczyła się wpierw przez tzw. „niszę„, by nieco później przewalić się przez tzw. „mainstream, a teraz jej niedobitki właśnie przesączają się do tzw. segmentu „massmarketowo drogeryjnego” (czego przykładem jest oudowy Axe). Oczywiście to tylko segmentacja i product placement, który jak wiemy „na pstrym koniu i widzimisię dystrybutora jeździ„, więc każdy ma prawo w tym temacie zaistnieć.

avon-premiere-luxe-oud

Ale od razu mówię, że jeśli spodziewacie się kompozycji nawiązującej krojem i formą, do któregoś z pierdyliona oudowców np. Montale, to zbłądziliście. Zapach epatujący tym jakże dumnym i ekskluzywnym Premiere Lux Oud, to mieszanina Iceberg Eau de Iceberg Oud z Ginestet Le Boise (samo otwarcie) oraz suchych i ołówkowych Próchnik Grom, XoXove Pour Homme i Avon Classic w jednym. Jest to kompozycja zacna, męska i niebanalna i jeszcze do niedawna mogąca na upartego oblecieć, za namiastkę legendarnego Gucci Pour Homme. Ale teraz gdy ów Gucci Pour Homme został wskrzeszony przez Bentleya w kompozycji Absolute (a więc powrócił oryginał) – szukanie doń porównań i analogii, straciło sens…

271038af3a2218a59439bf6bcdc1235c

Tym niemniej są to naprawdę niezłe perfumy, podobnie zresztą jak opisywany niedawno Avon Classic, będący trzecim chronologicznie wcieleniem kompozycji jaką znajdziecie na rynku, również pod szyldami XoXoba Pour Homme i Próchnik Grom. Tyle że konia z rzędem temu, kto mi wskaże paluszkiem, gdzie w tym wszystkim jest ów tytułowy oud? Założę się, że nawet sprzęt NASA, do wykrywania czarnych dziur wykazałby (hipotetycznie) jakieś pojedyncze molekuły agaru – to są one tak syntetycznie i małostkowo ujęte, są tak suche, purystyczne, pochlastane i odrealnione od swego jakże charakterystycznego brzmienia – iż prościej stwierdzić, że poza nazwą, z oudem ten zapach nie ma nic wspólnego… Co więcej Premiere Luxe Oud ma też niewiele wspólnego z orientem, oryginalnością oraz ekskluzywnym brzmieniem, gdyż jak wymieniłem już na wstępie – zapach przypomina co najmniej kilka innych i starszych kompozycji…

avon-premiere-luxe-oud-rekmama2

Owszem Premiere Luxe Oud jest ładny i robi wrażenie swym purystycznym, suchym i drzewno ołówkowym krojem, ale po cholerę dorobili mu ideologię oudowca? Te perfumy nie mają nic wspólnego z oudem i za to „nadużycie” należy się Avon’owi spory minus. Co więcej zapach zbyt mocno przypomina inne perfumy ten marki, a mianowicie Avon Classic, którego niedawno opisałem – a który również pachnie uderzająco podobnie do wspomnianych Próchnik Grom i XoXoba Pour Homme, a więc dostajemy klon wcześniejszego klona, tyle że z bajerancką i przekłamaną nazwą… A więc jeśli szukacie luksusowego oudu (bądź w ogóle oudu), to w tych perfumach go nie świadczycie, podobnie jak bezprecedensowej oryginalności. Ale jeśli szukacie niebanalnego, dyskretnego, nowoczesnego, niewątpliwie męskiego i eleganckiego „drewniaka” o suchym i piżmowo pylistym zacięciu – to w tej roli Premiere Luxe Oud spisuje się wyśmienicie.avon-premiere-luxe-oud-edp

rok powstania: 2016

nos: Yves Cassar

projekcja: dobra

trwałość: dostateczna

Głowa: czarny pieprz, imbir, lawenda,
Serce: paczula, agar, drzewo gwajakowe,
Baza: ambra, drzewo sandałowe, piżmo,


Tagged: Agar, ambra, Avon - Premiere Luxe Oud, blog o perfumach, czarny pieprz, drzewo gwajakowe, drzewo sandałowe, imbir, lawenda, nowe perfumy Avon, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy podobne do Avon Classic i Xoxoba Pour Homme i Próchnik Grom, piżmo, recenzja perfum, recenzje perfum

przegląd polskich marek odzieżowych i ich perfum…

$
0
0

Wszyscy słyszeli np. o Hugo Bossie (który w czasach II wojny światowej ubierał w swoje świetnie skrojone mundury Wehrmacht i SS), czy Armanim, Calvin Klein, Burberry, Gucci, Chanel, Dior i innych tuzach świata mody. A tym czasem na naszym krajowym poletku, nie brakuje marek, które tak jak najwięksi rynkowi gracze – poza konfekcją i galanterią, oferują swym klientom również perfumy. Może nie są to marki tak rozpoznawalne i co za tym idzie pożądane co powyższe – ale warto mieć świadomość ich istnienia i przy okazji osobiście zapoznać się z ich ofertą.

brutal01

Bo „polskie perfumy”, to nie tylko Pollena i równie nieśmiertelna, co niekiedy siermiężna klasyka, która wryła się stereotypem Warsa i Brutala, w olfaktoryczną świadomość światopoglądową Polaków. Ale dziś nie będzie o perfumach celebryckich Anji Rubik, czy piłkarzy Majdana i Lewandowskiego, ani markach stricte kosmetycznych, czyli Dr Irena Eris, Miraculum, Pollena Aroma, Pollena Ewa, Inglot oraz Fridge. Dziś przyjrzymy się ofercie marek modowych: Wittchen, Próchnik, Bytom, Vistula, Tiffi, Paprocki & Brzozowski, Mohito, Bohoboco, Diverse, Michał Szulc, które postanowiły poszerzyć swoje portfolio o perfumy.

original-by-anja-rubik

Od razu zaznaczam, że niniejszy wpis jest raczej informacyjny niż merytoryczny, albowiem dużej części z tych zapachów nigdy nie dane było mi powąchać. Jednak w oparciu o faktycznie przeprowadzone testy, pokuszę się o wskazanie pewnej zależności. Otóż odnoszę wrażenie, że rodzimi producenci wykazują tendencję do kreowania tzw. zapachów bezpiecznych. Jeśli szukacie czegoś niebanalnego, bezprecedensowego, lub choćby charakterystycznego, to obawiam się że z wyjątkiem Próchnikowego Gromu i Szulcowego Sale 01 – trudno tu o zapachy ambitne, specyficzne i swoiste. Zdecydowanie brakuje mi w ofercie polskich marek perfum ekskluzywnych nie tylko przez pryzmat ich niekiedy zawrotnej ceny, ale i kroju oraz wykonania… Z drugiej strony trudno się dziwić, gdyż najłatwiej jest sprzedać zapach uniwersalny i swoim krojem adresowany do jak najszerszej grupy potencjalnych klientów. Zresztą, jeśli spojrzeć na poziom i krój perfum sygnowanych logo najbardziej rozpoznawalnych marek zagranicznych, to od jakiegoś czasu stosują one dokładnie tę samą taktykę…

perfumy-wittchen

Wittchen – to uznany rodzimy producent galanterii skórzanej. gdy kilka lat temu wypuścili serię czterech zapachów inspirowanych stronami świata, postanowiłem do nich napisać z prośbą o przesłanie próbek. Widać są tak rozchwytywani, snobistyczni i ekskluzywni, że nigdy nie doczekałem się jakiejkolwiek odpowiedzi na moją wiadomość. No cóż nic na siłę, ale po pojawieniu się ich kolekcji w Lidlu wnioskuję, że chyba nie wiedzie się im najlepiej – skoro tak „wyniosła i ekskluzywna” marka postanowiła przygotować kolekcję dla dyskontu spożywczego…😉

trojaczki-prochnik

Próchnik – ma w swej ofercie całkiem sporo perfum, również damskich, ale trzon ich oferty to mająca premierę w ubiegłym roku seria trzech zapachów, inspirowanych Cichociemnymi i tradycją polskiej obronności. trojaczki Gryf, Grot i Grom może nie są szczytem wyrafinowania i bezprecedensowego kroju, ale pachną naprawdę dobrze i co najważniejsze – razem stanowią naprawdę  wszechstronną i doskonale się uzupełniającą kolekcję, na którą składa się świeżak, casualowiec i elegancki zapach na wieczór. Zresztą szerzej pisałem o trojaczkach Próchnika TU, więc zainteresowanych zapraszam do lektury.

perfumy-bytom

Bytom – raptem kilka tygodni temu i dosłownie przypadkiem natknąłem się na perfumy marki Bytom. Jakież było moje zdziwienie (bardzo zresztą pozytywne), że kolejna rodzima marka odzieżowa, a w dodatku naprawdę renomowana, pokusiła się o własną kolekcję perfum. Wprawdzie pod względem kroju kompozycja „nie rzuca na kolana” – ale zawsze to miło robi się na sercu, gdy rodzimy producent się rozwija…🙂

perfumy-vistula

Vistula – ha! wiedziałem że o czymś zapomniałem, ale dzięki czujności Fredka899 (pozdrawiam i jeszcze raz dzięki za przypomnienie) do niniejszego zestawienia dołączyły dwa zapachy Red i Black od Vistuli. Poznałem oba podczas mojej ostatniej wizyty w Łodzi i tamtejszej Manufakturze, którą zwiedzałem z Pawłem (również serdecznie pozdrawiam), ale szczerze powiedziawszy kompozycje Vistuli nie zrobiły na mnie wrażenia. Być może to przez pośpiech i przytłoczenie innymi zapachowymi wrażeniami z tamtejszego dnia. Zapamiętałem je jako zachowawcze i mainstreamowe aż do bólu, więc nic dziwnego że mi umknęły… Obawiam się też czegoś innego, a mianowicie rozmycia i niesłusznych posądzeń o odgapiostwo – wszak niedawno na rynku pojawiły się dwa, bardzo podobnie sygnowane zapachy (kolorystyka, nazwa i segmentacja). Chodzi rzecz jasna o Red King i Black King od Joop’a!, ale tu trzeba wyraźnie zaznaczyć, że to Vistula była pierwsza.

perfumy-tiffi

Tiffi – posiada w ofercie cztery dość interesujące zapachy, nazwana niewiele mówiącymi T1, T2, T3 i T4, za to ich kompozycje zapachowe mówią już znacznie więcej. Co więcej sprawiają wrażenie dziwnie znajomych, a wręcz wywołują sobą przemożne uczucie deja vu… Szerzej opisałem je TU i odnoszę dobitne wrażenie, iż nie są to autorskie kompozycje. Abstrahując od perfum Tiffi, jestem bardzo cięty na wszelkie przejawy odgapiostwa i mniej lub bardziej zamierzonego „inspirowania się„, ale niestety chore prawo z jednej strony pozwala jednym opatentować „prostokąt z zaokrąglonymi rogami” – a jednocześnie nie pozwala opatentować unikalnego brzmienia i receptury perfum, na czym co rusz ktoś „kreatywny” korzysta…

perfumy-bohoboco

Paprocki & Brzozowski, Mohito, Bohoboco, Diverse i Teresy Kopias i ich kompozycje to wciąż dla mnie tajemnica, ale być może kiedyś uda mi się je powąchać, a nawet zrecenzować. Szczególnie zaintrygowała mnie kolekcja Bohoboco, która jest naprawdę obszerna i wygląda na naprawdę profesjonalnie przygotowaną. Niestety część z wymienionych marek oferuje perfumy dedykowane wyłącznie paniom, a to zdecydowanie nie moje poletko…😉 A tym czasem niecierpliwie czekam na perfumy sygnowane przez inne znane polskie marki odzieżowe, a więc Reserved, 4F i Wólczankę – a i może coś od Maćka Zienia i Ewy Minge?.


Tagged: blog o perfumach, Bohoboco, Bytom, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy made in Poland, perfumy męskie, perfumy polskich projektantów, polscy producenci perfum, polskie marki perfumeryjne, polskie perfumy, Próchnik, recenzja perfum, recenzje perfum..., Tiffi, Wittchen

perfumeryjne podsumowanie anno 2016, czyli subiektywny ranking najlepszych i najgorszych premier mijającego roku…

$
0
0

Jak co roku, prezentuję mój osobisty i nie ukrywam subiektywny ranking, najlepszych i najgorszych premier zapachowych mijającego roku. Podkreślam subiektywny, bo każdy ma prawo do własnego zdania i typowania własnych faworytów w poszczególnych kategoriach – niekoniecznie pokrywającego się z moim. Oczywiście ranking jest niepełny, bo i wielu mających w 2016 roku zapachów, nie udało mi się poznać – więc siłą rzeczy zabrakło ich w niniejszym zestawieniu. Mijający rok przyniósł zarówno kilka naprawdę dobrych premier, jak i zapachów hmmm rozczarowujących. Ale tym co najbardziej zaskakuje jest to, że tak niewiele brandów zdecydowało się pokazać coś naprawdę nowego, świeżego i ambitnego – a te które to uczyniły, raczej bym o to nie podejrzewał… Tradycyjnie pozwoliłem sobie uszeregować wszelkie nowości, wg kilku kategorii: najlepsze premiery mijającego roku, najgorsze premiery mijającego roku oraz tegoroczne odkrycia, w których wyróżniam zapachy warte poznania, acz niekoniecznie będące nowością. Ot po prostu dopiero w tym roku miałem z nimi bliższą styczność, a uznałem są warte wzmianki i rekomendacji. Życzę miłej i inspirującej lektury oraz zachęcam do dzielenia się własnymi typowaniami w komentarzach i korzystając z okazji – chciałbym również życzyć Wam wszystkiego najlepszego, w nowym 2017 roku!🙂


Najlepsze premiery mijającego roku:


 

Yves Saint Laurent – La Nuit de L’Homme L’Intense Eau de Parfum to zwieńczenie całej kolekcji i zarazem pierwszy zapach z tej serii, który „uważam że pachnie” i w dodatku czyni to z nader przyzwoitym skutkiem. W sumie trudno zepsuć Parfum, choć nie jednemu się ta trudna sztuka udała – że wspomnę jedynie Mercedes Benz, Hugo Boss, Kenzo i wcześniejszy wypust YSL czyli L’Homme Parfum Intense… Tym niemniej budzący respekt samą nazwą La Nuit de L’Homme L’Intense Eau de Parfum rzeczywiście zasługuje na swą pompatyczną nazwę i stanowi godne zwieńczenie dla całej kolekcji L’Homme.

Yves Saint Laurent - La Nuit de L'Homme L'Intense Eau de Parfum

Paco Rabanne -1 Million Prive to prawdziwe zaskoczenie, głównie wykwintnością i finezją bijącą od tych wysublimowanych perfum. Osobiście stawiałem że Paco podąży ścieżką „odcinania kuponów” i Prive okaże się klonem jego bestellerowego szlagieru 1 Milion, ale nic z tych rzeczy. To zupełnie nowa i w dodatku zaskakująco dobra kompozycja – choć nie mam złudzeń, że jej wysublimowany sznyt przebije lub choćby dogoni popularnością oryginał… a szkoda. Ale chciałbym też zauważyć, że z każdym wypustem/generacją 1 Million – jest to lepiej skrojony zapach, wszak wersję Intense uważam za wyśmienitą, a najnowszy Prive, choć to nieprawdopodobne, znów podniósł poprzeczkę wyżej!. Gorrrąco polecam!

paco-rabanne-1-million-prive

Lalique – Encre Noire A L’Extreme co tu dużo mówić to Lalique, więc koniec i kropka! No dobrze, a nieco mniej lakonicznie pisząc – Lalique to jedna z nielicznych marek, wciąż stawiająca na nienaganny krój, jakość, bezkompromisowość i wirtuozerię w kreacji perfum, sygnowanych swym zacnym logo. Więc nie powinno nikogo dziwić, że nawet sportowy świeżak (Encre Noire Sport) pachnie w ich wydaniu wyśmienicie, a co dopiero ich flagowe EdP… L’Extreme to ekstrakt z Encre Noire i EdP pełną gębą, acz zaserwowane z wirtuozerią i kunsztem typowym dla Lalique i to wystarczy za rekomendację… Gorrrąco polecam!

Lalique - Encre Noire A L'Extreme EdP

Narciso Rodriguez – for Him Bleu Noir to nowość równie porywająca, co jedna z najlepszych ubiegłorocznych premier, czyli Bentley infinite lub Lalique Voyageur. Tak, ten zapach jest AŻ TAK DOBRY, że śmiało zaliczę go do panteonu jednego z najlepszych dostępnych na rynku casualowców. Zresztą wymienienie tych perfum w towarzystwie Bentleya i Lalique, marek po prostu legendarnych jeśli chodzi o bezkompromisowy i górnolotny kunszt w kreacji powinno Was nakierować, z czym mamy do czynienia. Bleu Noir to szyk, świeżość i nienaganny krój, którego nie powstydziła by się żadna licząca się marka – wliczając w to Cartiera z jego doskonałym Declaration, a do którego Bleu Noir pośrednio nawiązuje. Gorrrąco polecam!

Narciso Rodriguez - Narciso Rodriguez for Him Bleu Noir

Calvin Klein – CK2 tu przyznam, że miałem dylemat którego Calvina wyróżnić, ponieważ całkiem nieźle prezentuje się też tegoroczny Calvin Klein Obsession for Men Summer.  Ale ponieważ Summer to kompozycja dość mocno posiłkująca się legendą swego protoplasty – postanowiłem wyróżnić nowość, która broni się nietuzinkowym krojem pod własnym szyldem. Tym niemniej miło, mi że aż dwie z trzech tegorocznych premier CK, zakwalifikowały się do wyróżnienia – co jedynie potwierdza moje wcześniejsze doniesienia, o powrocie brandu do formy.

Calvin Klein - CK2

Loewe 7 – Anonimo EdP to bez wątpienia jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza premiera mijającego roku. Wiem, mocne słowa, a opinia subiektywna, ale osobiście nie znam osoby, której bym pokazał te perfumy – a która nie zachwyciłaby się ich zniewalającym brzmieniem. Klasyczne Loewe 7, do którego jestem coraz bardziej przekonany* też wzbudza zachwyt swym bezprecedensowym i niesamowicie porywającym krojem, więc wyobraźcie sobie te perfumy doprawione i zmiękczone nieprzyzwoitą ilością balsamiczno ambrowych konotacji… Z tego połączenia powstał zapach tak niesamowicie wysublimowany, przytulny i zniewalający, że nic tylko wąchać, pławić się i rozpływać pod jego pieszczotliwym dotykiem… Gorrrąco polecam!

*z pobudek osobistych zapach kojarzył mi się z kompotem jabłkowym mojej babci, sowicie doprawionym goździkami, stąd zdystansowanie się od oceny kroju tych perfum.

loewe-7-anonimo

Dior – Fahrenheit Cologne to lekkie i przepięknie skrojone połączenie, jakże dziś modnego trendu na Colognes, z motywem przewodnim znanym z klasyka. Wprawdzie aktualne brzmienie klasycznego Fahrenheita raczej rozczarowuje (zwłaszcza jeśli przypomnieć sobie jak to pachniało przed pierdylionem reformulacji), ale w wersji Cologne ten uproszczony i ewidentnie odchudzony look Fahrenheita Anno 2016 jakby mniej bolał i uwierał. Zastanawiam się dlaczego Dior z uporem maniaka niszczy swój flagowy produkt, upraszczając go i kastrując z każdym rokiem, skoro tak łatwo można pogodzić interes wszystkich zainteresowanych – właśnie za pomocą całkiem zacnie wybrzmiewającą wersją Fahrenheit Cologne, a klasyka zostawić w spokoju… W końcu część klientów woli pachnieć czymś konkretnym i specyficznym, a pod tym względem klasyczny Fahrenheit od dekad nie ma, o pardon nie miał (czas przeszły) sobie równych… Gorrrąco polecam!

Dior Fahrenheit Cologne

Avon – Classic wprawdzie pachnie bardzo podobnie do chronologicznie starszego Avon Premiere Luxe Oud, ale przynajmniej nie udaje czegoś czym nie jest (nie udaje oudowca). Przypomina też kilka innych zapachów w jakże modnej obecnie konwencji suchego, purystycznego i „ołówkowego” w brzmieniu, nieco dystyngowanego „drzewniaka” – ale pod względem ceny i parametrów stanowi interesującą alternatywę dla konkurencji.

avon-classic

Cristiano Ronaldo – Legacy wprawdzie niczego nie urywa, a wręcz niczym swoistym się nie wyróżnia – ale jest po prostu przyjemny. A zważywszy iż są to perfumy celebryckie (kolejny suwenir dla fanów) to i oczekiwać po nich nie można zbyt wiele. Ale tu Legacy dość mocno zaskakują zarówno bardzo dobrymi parametrami jak i przyjemnym, słodkim i wciąż całkiem odległym od głównego nurtu krojem. Jeśli lubicie klimaty subtelnie słodkiego CK Reveal, to i Legacy przypadnie Wam do gustu.

Cristiano Ronaldo – Legacy

Bentley – Infinite Rush zaskoczył mnie nie tylko fantastycznym brzmieniem, ale i niemal zupełnym brakiem podobieństwa do zeszłorocznego Infinite. Tyle że Infinite, choć piękny i zniewalający, zbierał tęgie cięgi po du… za swe rzekome podobieństwo, do innego rynkowego szlagieru, a mianowicie Terre d’Hermes od Hermesa. Nie wnikam czy podobieństwo to tego jakże charakterystycznego i niemożliwego do pomylenia bestselleru było zamierzone, czy tylko przypadkowe – ale gwałtowne odejście od motywu przewodniego Infinite w wersji Rush, daje dość wymowną odpowiedź na to pytanie. Bentley diametralnie zmienił brzmienie Infinite (które pomimo podobieństwa do Terre było wyśmienite) i nie uwierzycie – w wersji Rush zastąpił je czymś jeszcze lepszym! No ale w końcu to Bentley, marka która obok Lalique stanowi jedną z ostatnich ostoi jakości i dobrego smaku w świecie perfum. Gorrrąco polecam!

bentley-infinite-rush-duzy

Davidoff – Horizon to jedno z największych objawień mijającego roku olfaktorycznego. Piękny, wysublimowany i iście orgazmistyczny Horizon, to żywy dowód że wciąż można zaprezentować w komercyjnym mainstreamie zapach nietuzinkowy, niebanalny i porażająco piękny. Oto zapach, który w nader wyrafinowany sposób łączy w sobie przymioty aż kilku topowych kompozycji, łącząc je w jedną, spójną i wyjątkowo urokliwą całość. Jeśli jesteście zmęczeni i zniesmaczeni wypustami pokroju The Game i tęsknicie za starym dobrym Zino, to te perfumy na powrót przywrócą Wam wiarę w Davidoffa. Gorrrąco polecam!

Davidoff Horizon

Guerlain – L’Homme Ideal Eau de Parfum to ogromna niespodzianka, bo co myślę o „incydencie” i „plamie na honorzeGuerlain z rodziną Ideal, wie każdy czytelnik bloga. Gdyby brandy perfumeryjne nosiły tytuły, Guerlain ze swym dorobkiem byłby Imperatorem Olfaktorycznego Wszechświata, ba byłoby BOGIEM tegoż wszechświata… Marka pod każdym względem ikoniczna, nobliwa i zasłużona, będąca przez dekady wyznacznikiem stylu i dobrego smaku – wreszcie brand, któremu inni i bardziej rozpoznawalni wielcy tegoż świata, pokroju Dior i Chanel mogą czyścić buty… Ale pojawienie się rodziny Ideal zakończyło dobrą passę i nasz bóg stracił swą nieśmiertelność i spadł na ziemię niczym bolid, przy wtórze rozdzierającego huku i ognia.

Guerlain L’Homme Ideal - Eau de Parfum

Prada – Luna Rossa Eau Sport jeszcze raz podkreślę, że chodzi o wersję EAU, EAU SPORT, bo Luna Rossa Sport to w mym odczuciu TRAGEDIA… Generalnie Prada choć jest marką stosunkowo młodą (i może właśnie dlatego) sygnuje swym logo naprawdę dobre i nietuzinkowe kompozycje zapachowe. Ich zapachy są tak wyrafinowane i finezyjne, że nie powstydziłby się ich nie jeden dużo starszy i wysoko lokowany brand, że pozwolę sobie przytoczyć jedynie genialne Amber Pour Homme, Infusion d’Homme i absolutnie przezajesmerfastyczne Infusion de Vetiver, zwłaszcza w wersji poreformulacyjnej co samo w sobie stanowi kolejny ewenement!… Wcześniej Prada wypuszczała nowe perfumy mniej więcej co dekadę, by od kilku lat wypuszczać je rok w rok – ale obawiam się, że ilość nie przekłada się na ich jakość… Doskonale to obrazują tegoroczne usportowione Luny Rossy (aż dwie), które reprezentują bardzo zróżnicowany, wręcz skrajnie odmienny poziom – ale wersja Eau rzeczywiści się wyróżnia na plus.

Prada Luna Rossa Eau Sport EdT

Dunhill – Icon wprawdzie jeszcze nie doczekał się odrębnego wpisu na blogu, ale niewątpienie jest to jedna z najciekawszych premier – a zwłaszcza w kontekście niskobudżetowego mainstreamu, gdzie najłatwiej o banał, wtórność i nijakość, bo i klient najmniej wymagający. Tyle że Icon reprezentuje swym krojem znacznie wyższy poziom i z łatwością zawstydza dużo wyżej plasowane brandy, które zaoferowały swym klientom sromotnie przepłacony, komercyjny chłam (litościwie nie wymienię ich z nazwy)…

Dunhill - Icon


Najgorsze premiery mijającego roku:


 

Thierry Mugler – A*Men Pure Tonka, choć generalnie bardzo wysoko cenię Muglera za krój i jakość sygnowanych jego nazwiskiem kompozycji, to ten okazał się niechlubnym odszczepieńcem. W sumie to nie są perfumy kwalifikujące się do grona najgorszych, ale niewątpliwie jedne z najbardziej rozczarowujących, stąd „wyróżnienie„. Pure Tonka to zapach o treści kompletnie nieadekwatnej do swej szumnej nazwy. Zapach miał być monumentalny i tak bardzo tonkowy, że aż strach – a wyszedł z tego niebotyczny przerost nazewnictwa nad raczej rozczarowującą wtórnością treścią…

Thierry Mugler AMen Pure Tonka

Dolce & Gabbana – Light Blue Pour Homme Beauty of Capri – to kolejny przykład, że Dolce już nie potrafi lub nie chce robić dobrych perfum i co najistotniejsze – nie szanuje swych klientów. Wiem, mocne sowa, ale jak inaczej wytłumaczyć kolejną tak miernej jakości i treści zapchajdziurę, będącą bezczelnym odcinaniem kuponów od nazwy Light Blue?… I nawet jeśli ta seria w założeniu ma przede wszystkim opiewać malownicze zakątki Włoch – to obawiam się że niski poziom i powtarzalność tych perfum, robi im jedynie antyreklamę…

Dolce&Gabbana - Light Blue Pour Homme Beauty of Capri

Abercrombie & Fitch – First Instinct już był w ogródku, tfu Douglasie, już witał się z gąską, tfu Abercrombie… A tak się cieszyłem, że A&F wreszcie doczekał się polskiej dystrybucji i skończy się gehenna, z kupowaniem sromotnie przepłaconych flakonów – pochodzących z prywatnego importu ze Stanów lub kontrabandy przeszmuglowanej w bagażu podręcznym…🙂 Dobre i to powiecie, choć nie pozostawało to bez wpływu na i tak wyśrubowaną cenę Fierce – ale ja obawiałem się czegoś gorszego, a mianowicie trafienia podróbki… Niestety moja radość z pojawienia się Abercrombie nie trwała długo, gdyż póki co dostępny jest tylko jeden zapach i w dodatku bardzo nieciekawy… Sorry ale przy ultra wyrafinowanym i orgazmistycznym brzmieniu Fierce, First Instintc to jego ubogi krewny…

abercrombie-fitch-first-instinct

Joop! – Homme Sport czyli książkowy przykład na totalny przerost marketingu nad zdrowym rozsądkiem i arcy bezczelnego odcinania kuponów od wcześniejszych dokonań. Wprawdzie usportowione Homme jest tak ordynarne i irytujące jak choćby Paco Invictus czy Versace Eros, ale jest równie kuriozalny, przerysowany, irytujący, nieadekwatny i nie na temat.

Joop! Homme Sport

Cartier – L`Envol nie ogarniam, po prostu nie ogarniam jak marka mająca w swym zapachowym portfolio niemal same perełki, mogła popełnić coś takiego… Ja wiem, że każdemu zdarzają się słabsze kompozycje, a czasem trzeba powalczyć o klienta masowego i pochałturzyć – ale tu ani to, ani to. Zapach tak nijaki, mierny i nudny, że nie mieści się nawet w segmentacji „skrojone tak by podobać się wszystkim„, a najciekawszy związany z nim aspekt (i jedyny zapadający w pamięci), to futurystyczny flakon…

cartier-l-envol-eau-de-parfum-edp-80-0-ml-von-cartier-groesse-80-0-ml-184732577

Kenzo – Homme Eau de Parfum jest nie na temat, zwyczajny i kompletnie nieadekwatny zarówno w kontekście nazwy jak i segmentacji. Ot zapchajdziura sklecona naprędce i gwoli zasady, „zróbmy sobie EdP, bo inni też mają„, więc zdecydowanie szkoda na Kenzo Homme EdP kasy i fatygi…

kenzo-homme-eau-de-parfum

Burberry – Mr. Burberry to totalna porażka i gniot jakich mało. Przykład perfum zrobionych ewidentnie na siłę (byleby mieć nowość na koncie), bez pomysłu na zapach i po taniości, co czuć zarówno po po jakości jak i opiewanej tematyce. Pusty karton po mydłach do rąk, walający się na zapleczu hipermarketu oferuje ciekawszą i dłużej utrzymującą się kompozycję zapachową – więc radzę omijać to badziewie szerokim łukiem – ewentualnie walić kijem przez łeb, jak będzie próbowało podejść…

Burberry - Mr. Burberry

Paco Rabanne – Invictus Aqua to marketingowe pokłosie mającego premierę w 2013 roku Invictusa, który jest tak irytujący i badziewny, że postanowiłem go zbojkotować i nie opisywać… Ale nachalny marketing, z którego brand słynie zrobił swoje (plus szkolenia dla koniunkturalnych konsultantek, czego sam doświadczyłem) i zapach doczekał się całej serii flankierów z nigdy nie zgadniecie, tak! Intense i Aqua… A jak może pachnieć koniunkturalny „wodniak” po tatusiu Invictusie?

paco-rabanne-invictus-aqua

Boucheron – Quatre Pour Homme to prawdziwa porażka i to kuta na cztery łapy! Nie ogarniam jak marka mająca nieposzlakowaną reputację i dekadami wypracowany target, mogła nagle wykonać nieoczekiwany zwrot w stronę nurtu, od którego wszyscy szanujący się producenci zdają się stronić? Niestety sygnowanie gów*ianego mainstreamu nie wymaga większego doświadczenia – za to wymaga miliardów wpakowanych uprzednio w marketing marki – o czym Boucheron zdaje się może tylko pomarzyć. Zatem zwiastuję QPH jedynie sromotną klapę, bo przy tej konkurencji nie mają najmniejszych szans z takimi tuzami kiczu i tandety, jak Gucci, Lacoste czy Paco Rabanne (Invictus).

boucheron-quatre-pour-homme

Azzaro – Wanted to kolejny gniot, którego najmocniejszą stroną, jest oczojebny i niemożliwy do przeoczenia flakon. Jest równie „charakterystyczny” co złota sztaba od Paco, hantel od Davidoffa i pięść od Diesla, więc nie ma bata, musicie wziąć to ustrojstwo do ręki i powąchać. Ale uprzedzam, nie warto, bo Wanted to kolejny „przebój” sklecony na zasadzie „ej zróbmy sobie jakieś nowe perfumy, w przykuwającym uwagę flakonie„, gdzie mam wrażenie 90% budżetu poszło na ów flakon, a 10% na składniki i gażę dla perfumiarza… Chociaż w przypadku „pudrowania świni„, mowa raczej o odszkodowaniu, za użyczenie swego nazwiska…😉

azzaro-wanted

Mercedes Benz – Le Parfum to w mym odczuciu nader wymowny przykład obecnej kondycji koncernu Mercedes… Kiedyś lider technologii i marka będąca gwarantem i substytutem jakości, dziś sygnuje swym trójramiennym logo dostawczaki od Renault, pokraczne kompakty (klasy A i B) i sromotnie przepłacone sedany o agresywnej stylistyce, rodem z Batmobilu… Wątłe, rachityczne, nudne, smętne, mętne i nijakie Parfum Mercedesa nie wzbudza sobą żadnej ekscytacji – z tym że perfumy to nie stateczna niemiecka limuzyna, od której wręcz wymaga się ponadczasowej, niestarzejącej się i pozbawionej emocji linii nadwozia i statecznego pragmatyzmu w działaniu…

mercedes-benz-le-parfum-z-gory

Bvlgari – Man Black Cologne to kolejny przykład robienia czegoś na siłę, bo jest na to moda – a ktoś inny uroił sobie, że jest na to rynek. Ponieważ wciąż mamy modę na Colognes, no do geniusze marketingu od Bvlgari postanowili coś na tym ugrać. Tyle że zamiast przygotować coś nowego i adekwatnego do nazwy, wzięli gotowy koncept i wypuścili go ponownie na rynek pod zmodyfikowaną nazwą. Tylko po co dwa bardzo podobnie brzmiące zapachy (warto zaznaczyć, że „dawca” chadza jako kompozycja wieczorowa i w koncentracji EdP) w obrębie jednej marki? Kuriozalne Man Black Cologne, aka Man In Black – przypomina mi równie absurdalnego Fiata 500 L/XL. Czyli sztucznie napompowaną „kobyłę„, która bazując na legendzie „pięćsetki” udaje SUV’a – bo jakiś „kreatywny inaczej” uznał, że na rynku jest na to segment…

bvlgari-man-black-cologn

Calvin Klein – Euphoria Essence Men to zapach, który absolutnie nie jest tym za co się podaje i jednocześnie stanowi jedno z największych tegorocznych rozczarowań. Po pierwsze jego rozchwiany, niespójny i niepasujący do nazwy i oprawy bukiet, wprowadza raczej w konsternację niż zachwyt – a po drugie jest potężnym lingwistycznym nadużyciem. Po zapachu zaanonsowanym jako Essense, spodziewam się esencji i kwintesencji klasycznej męskiej Euphorii, ewentualnie jej genialnego rozwinięcia, pod szyldem Intense. A to co dostajemy pachnie jak niedorobiony purystyczny świeżak, podcierający się legendarną nazwą Euphoria

calvin-klein-euphoria-essence-men

Enrique Iglesias – Deeply Yours for Him to nudny, wtórny, oklepany, nijaki, mierny i beznamiętnie koniunkturalny zapach, stworzony wedle recepty: „zróbmy coś co pachnie jak średnia rynkowa i powalczmy o swój kawałek rynkowego tortu„… Efekt? Co z tego że większość statystycznych „Januszy i Sebiksów” i ich „Grażyn” powie że „fajny„, skoro wszystko tak pachnie?. Musiałem przeczytać własną recenzję, by spróbować przypomnieć sobie jak to pachnie, więc jeśli chcecie zrobić na kimś wrażenie swoim zapachem – to unikajcie tych perfum, bo w nozdrzach swego otoczenia, dosłownie stopicie się z tłem…

Enrique Iglesias - Deeply Yours for Him

Balmain – Homme to kolejna obok Boucheron marka, nieco niszowa i zasłużona – ale o dość nikłej rozpoznawalności w świecie komercyjnych perfum… I ta oto marka, dotąd słynąca z sygnowania ambitnych konceptów pokroju Carbone, czy Monsieur – postanowiła spróbować szczęścia w tzw. „komercyjnej masówce„. Efekt jest może nie tyle opłakany co śmieszny, bo z czym do ludzi?. Klienci którzy kupują komercyjny mainstream kierują się przede wszystkim rozpoznawalnością i prestiżem marki, która stoi za danym zapachem – więc kto da kilkaset złotych za miernej jakości zapach, od słabo znanego producenta? Nie kupią tego „mający jaranko na markę„, ani tym bardziej dotychczasowa klientela Balmain, czyli ludzie o wyrobionym i dość specyficznym guście. A więc winszuję dyrektorowi kreatywnemu Balmain podwójnego postrzału w stopę…😉

Balmain Homme


Tegoroczne odkrycia:


 

Thierry Mugler – A*Men Ultra Zest to wprawdzie edycja limitowana, nad czym niezwykle ubolewam, ale jeśli gdzieś zobaczycie ten charakterystyczny, pomarańczowy flakon – to sprawdźcie koniecznie, bo cholernie warto!

Thierry Mugler - AMen Ultra Zest

Bentley – Absolute For Men, to po prostu genialny Gucci Pour Homme, którego Bentley w swej nieskończonej dobroci, tfu roztropności – przywrócił światu, za co po wsze czasy będą go wielbić i czcić miliony… Czczę i ja i uprzejmie donoszę, że sezon „na szukam zapachu podobnego do Gucci PH” uważamy za zamknięty!.

Bentley Absolute EdP

Ginestet – Le Boise ta niepozorna marka stworzyła coś co mnie autentycznie zachwyciło i rozczuliło zniewalającym pięknem swego subtelnego, skąpanego w labdanum bukietu… Wiem że dostępność jest bardzo słaba, bo marka egzotyczna i w ogóle to nisza, ale jeśli cenicie klimaty Tumulte Christiana Lecroix, to jesteście w domu…

Ginestet - Le Boise

Maria Amalia od Morris Italy jak wyżej, czyli niemal nieosiągalna nisza, ale tak zachwycająca delikatnością i ciepłem swego wysublimowanego – otulająco ambrowego bukietu, że aż chciało mi się wyć… To są damskie perfumy, ale tak śliczne i pieszczotliwie balsamiczne, że nosiłbym ten zapach z dziką rozkoszą i wypsikałbym sobie nim pościel…

Maria Amalia Morris Italy

Tom Ford – Sahara Noir niestety już nieprodukowany, bo zbyt ambitny, zbyt specyficzny i niszowy jak na gusta przeciętnego bywalca perfumerii sieciowych, w których spotkamy sążniste i głębokie kompozycje Toma Forda… Ale nie płaczcie, albowiem na rynku jest Olympic Orchids Artisan Perfumes – DEV #2: The Main Act, który jest niemal doskonałym zamiennikiem dla nieodżałowanej, intensywnie żywicznej Sahary. Żywicznej do tego stopnia, że pachnie niemalże jak potraktowana lutownicą kalafonia, więc dla miłośników żywic w wydaniu hardkorowym, pozycja obowiązkowa.

Tom Ford - Sahara Noir

Cartier – Eau de Cartier Vetiver Bleu to jedna z najdelikatniej, najcieplej i najpiękniej objawionych vetiver, jaką możecie spotkać na rynku. Wprawdzie zapach nie jest ewenementem i jest kilka innych kompozycji, wybrzmiewających vetiverą na podobnie zaaranżowaną modłę – ale jak to mawiają, od przybytku głowa nie boli… Jeśli cenicie Lalique Hommage Voyageur, Pradę Infusion de Vetiver i Olfactive Studio Ombre Indigo, to Wasze uszy właśnie powinny przypominać uszy owczarka niemieckiego…😉

cartier-vetiver-bleu

Diesel – Only The Brave zwraca uwagę przede wszystkim niebanalnym i diabelnie charakterystycznym flakonem, w kształcie pięści, ale to nie flakon zdobi perfumy, jak i nie szata zdobi człowieka. OTB to naprawdę ciekawe perfumy, a zwłaszcza w wersji Tattoo – choć Diesel jest marką która w ogóle ma wiele do zaoferowania, choć nikt się tego po niej nie spodziewa.

Diesel - Only The Brave flakon

Viktoria Minya – Hedonist Cassis czyli znów trudno osiągalna nisza, autorstwa pewnej ambitnej i bardzo kreatywnej węgierki. Po miodowym Hedonist, przyszła pora na porzeczkowego Hedonist Cassis, od którego soczystej cierpkości można chwilami dostać ślinotoku. Jeśli będziecie kiedyś mieć okazję powąchać jej perfumy, to gorąco polecam, głownie przez świeże i naprawdę interesujące podejście Viktorii do tematu.

Viktoria Minya Hedonist Cassis

Donna Karan – DKNY Men (2009) to naprawdę niepozorne perfumy od marki, które zrobiły na mnie dokładnie wprost proporcjonalne wrażenie. Wrażenie to potęguje fakt iż pochodzą od marki, która nie kojarzy mi się z niczym pozytywnym, za wyjątkiem damskiego Black Cashmere. Wprawdzie zapach nie jest bezprecedensowym objawienie, albowiem stanowi całkiem udaną kopię  klasycznego Eau Sauvage Extreme od Diora – ale zważywszy na owe podobieństwo i cenę obu kompozycji, stanowi naprawdę ciekawą alternatywę.

Donna Karan - DKNY Men

Tommy Hilfiger – TH Bold to kolejny zamiennik/alternatywa dla czegoś co już istnieje i w dodatku świetnie pachnie. jeśli lubicie klimaty kolońskie i chcecie wody kolońskiej naprawdę trwałej, efektownej i nieco innej niż wszystkie – to TH Bold aka trudno osiągalny Banana Republic Classic będzie naprawdę interesującą i niebanalną propozycją.

Tommy Hilfiger - TH Bold

Hugo Boss – Bottled Intense to jedna z nielicznych i naprawdę udana konwersja klasyka do konwencji Intense. Moda modą, ale mowa o legendarnym Bottled Intense, którego naprawdę nie chciałbym wąchać sprofanowanego przez nieudolny dział dusigroszy, tfu marketingu – które swym ślepym podążaniem za modą i trendami, zmasakrowały już nie jednego klasyka. Tym razem się udało i najęty przez Hugo Bossa anonimowy nos, wywiązał się z powierzonego mu zadania wyśmienicie. Efekt jego pracy wciąż pachnie jak Bottled i jednocześnie wypada przekonywająco jako Intense, więc moje podwójne gratulacje i gorąco polecam.

Boss Bottled Intense

Azzaro – Chrome Intense to kolejny przykład bardzo udanej konwersji klasyka, do wersji zintensyfikowanej. Choć wydaje się to oczywiste, w praktyce Intense/Extreme to w dzisiejszych czasach zwykle atrapa, wyczarowana naprędce przez kreatywny dział marketingu – to kategorycznie nie tym razem. To naprawdę pachnie jak Chrome w wersji Intense i ponadto broni się adekwatnymi parametrami – więc jeśli szukacie równie głębokiej alternatywy dla Acqua di Gio czy Bvlgari Aqua, to Chrome Intense naprawdę daje radę.

azzaro-chrome-intense-front

Lanvin – Avant Garde pojawił się w perfumeriach bez fajerwerków i jego premiera przeszła tak jakoś bez echa, a szkoda bo to naprawdę zacne perfumy. Wprawdzie ich geneza jest dość oczywista, a mianowicie uszczknąć dla producenta jak najwięcej z mody, zapoczątkowanej pojawieniem się równie kochanego co znienawidzonego 1 Million od Paco Rabanne. Ale trzeba przyznać, że w tym całym zalewie mniej lub bardziej udanych klonów – te perfumy naprawdę się bronią krojem i wykonaniem.

Lanvin Avant Garde

Karl Lagerfeld – Paradise Bay for Men są swoistym zaprzeczeniem ciężkich i zwalistych kwiatowych siekier, jakimi zwykle raczy klientów Lagerfeld. Poważnie, przy dotychczasowym dorobku Karla, Paradise Bay pachną jak żart, chichot, kaprys i drwina, pachną tak jakby zostały stworzone pod impulsem chwili – przez kogoś bardzo szczęśliwego i beztroskiego, kogoś zakochanego…

Karl Lagerfeld - Paradise Bay for Men

Olympic Orchids Artisan Perfumes – DEV #2: The Main Act pod tą koszmarną nazwą kryje się ni mniej ni więcej, bardzo wysokiej jakości zamiennik dla nieodżałowanej w pewnych kręgach Sahary Noir od Tomka Forda. Żywica tak ciężka i intensywna, że przywodząca na myśl paloną kalafonię lutowniczą, ale jak to pachnie… No więc jeśli tęsknicie za wspomnianą i nieprodukowaną już Saharą, to uprzejmie informuję iż istnieje dlań godna i zacna alternatywa…

Olympic Orchids Artisan Perfumes - DEV #2 The Main Act

więcej grzechów nie pamiętam…😉


Tagged: blog o perfumach, coroczny ranking najlepszych i najgorszych perfum, najlepsze i najgorsze perfumy roku 2016, o perfumach, opis perfum, perfumeryjne podsumowanie roku, perfumomania, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, podsumowanie roku 2016, recenzja perfum, recenzje perfum

AXE – Signature, Adrenaline i Urban, czyli o tym jak producent majonezu i tanich dezodorantów „zaorał” komercyjny mainstream…

$
0
0

trzy-nowe-wody-toaletowe-axe

No może nie tyle zaorał, co zawstydził – ale co tu dużo mówić, tytuł nie pozostawia złudzeń… Wprawdzie  czuć, że pewne składniki których użyto do namieszania bukietów Oud Wood & Dark Vanilla, Iced Musk & Ginger i Tobacco & Amber chwilami trącą olejkami do ciasta (zresztą w przypadku Tobacco Vanille Toma Forda kosztującego circa 1650 zł za 250 ml chwilami odnoszę podobne wrażenie), tudzież wyjęto je z zestawu „mały perfumiarz” – a szumne nazewnictwo raptem „prowizorycznie i umownie” pokrywa się z deklarowanymi nutami przewodnimi. Ale przypominam że AXE na co dzień robi tanie dezodoranty, które i tak najwięcej zyskują dzięki „z jajem” nakręconymi reklamami… Zresztą Topór (ang., Axe) to tylko jedna z marek należąca do koncernu Unilever, giganta który skupia w swym portfolio takie marki jak Dove, Domestos, Knorr, Hellmann’s, Algida, czy Signal… Ciekawe jak to jest nazywać się np. Mr Burberry, czy Dior Sauvage i mieć świadomość, że zostało się pokonanym przez producenta pasty do zębów i keczupu?… A tak na poważnie, marka AXE od lat kojarzona jest z nazwiskiem Ann Gottlieb* – perfumiarz, która stoi za sukcesem min. CK One Shock i Reveal, CH 212 i Bang! Jacobs’a, więc nie byle jaki nos.

*ja kojarzę ją również z Estee Lauder oraz Firmenich, firmą zrzeszającą perfumiarzy „do wynajęcia”, którzy komponują do szuflady lub na specjalne zamówienie klienta.

ann-gottliebAnn Gottlieb

A tu się okazuje że  producent tanich massmarketowych dezodorantów, skopał tyłki i posłał na deski 80% komercyjnego, drogiego i wysoko lokowanego (głównie przez działania własnego napuszonego marketingu i przeświadczeniu o własnej „zajebistości” u najbardziej rozpoznawalnych brandów) mainstreamu**. A jest kogo deklasować, bo mowa o takich tuzach jak Dolce& Gabbana (seria Light Blue), Paco Rabanne (Invictus), Dior (Sauvage), Azzaro (Wanted), Burberry (Mr. Burberry), Gucci (za całokształt), Lacoste (seria L.12.12), Carolina Herrera (za serię 212 Vip), a nawet Cartierowi (za najnowszego L’Envol), którzy zaproponowali ostatnio kompozycje tak żenująco słabe i banalne, że przy nich taniutkie (koszt ~30 zł) wody toaletowe AXE, to kwintesencja dobrego smaku i iście niszowej elegancji… I nie ironizuję, na serio wody toaletowe AXE deklasują powyższe w całej rozciągłości!.

**w świetle poziomu i jakości ich najnowszych i jakby nie patrzeć, świadomie sygnowanych premier.

axe-signature-adrenaline-i-urban

Nie, nie przesadzam… W moim odczuciu za wyżyłowaną ceną, aspiracjami i prestiżem marki, powinna stać jakość zarówno samej kompozycji (niebanalność, wirtuozeria i niepowtarzalność konceptu) oraz jakość wyrażona poprzez jakość użytych ingrediencji oraz trwałość i projekcję gotowej mikstury. Niestety pod tym względem największe tuzy komercyjnego perfumiarstwa coraz częściej zawodzą, w dodatku każąc sobie coraz więcej płacić za sygnowane swym markowym logo, popłuczyny… I nagle okazuje się, że drogeryjna taniocha za równowartość dwóch paczek papierosów, przebija lub co najmniej dorównuje jakością i formą kompozycje wycenione na dwie lub trzy sztangi/wagony tychże fajek… Wstyd prawda?

axe-reklama

Ja nie twierdzę, że perfumy made in AXE to jakieś tam górnolotne i wyżyłowane arcydzieła, mogące stawać w szranki z wirtuozerią minimalistycznych dzieł Elleny (nadworny perfumiarz domu mody Hermes), ale pachną naprawdę przyjemnie – i w sumie to nawet niespecjalnie naśladują jakieś inne, komercyjne (chwytliwe) brzmienia. Owszem pewnych podobieństw nie sposób uniknąć, choć by przybliżyć Wam ich krój, pokuszę się o przyrównanie ich brzmienia do czegoś, co już istnieje. A więc pierwszy przypomina mi Romę Laury Biagiotti, drugi figowego Men od Marca Jacobsa, exe quo z niszowym Frederic Malle French Lover – zaś trzeci przypomina właśnie Fordowy Tytoń i Wanilię (acz w mniej taranującej wszystko na swej drodze formie) aka klasyczny Old Spice… Oczywiście nie ma róży bez koców, bo trojaczki od AXE pachną najbardziej spektakularnie, najpiękniej i najokazalej przez raptem pierwszą godzinę od aplikacji, po czym ich bukiet stopniowo blaknie i wychodzą na jaw niedoskonałości (taniość i lakoniczność) użytych składników. Ale śmiem twierdzić, że i tak pachnie to lepiej i dużo oryginalniej niż Paco Invictus, Azzaro Wanted, Dolce Light Blue Living…, czy Dior Sauvage… Zatem kolejny raz potwierdza się teza, że w dzisiejszych czasach wysoka cena i rozpoznawalna marka – absolutnie nie są gwarantem, ani tym bardziej wyznacznikiem jakości… Co więcej, odnoszę wrażenie, że w żadnej innej branży (no może poza spożywczą) nie oszukuje się klienta tak bezczelnie, co w przypadku perfum – wciskając niczemu niepodejrzewającemu nabywcy produkt, hmmm (bądź grzeczny!) kompletnie nieadekwatny do ceny i prestiżu marki…

axe-signature

Ale dość narzekania, pora pochylić się nad walorami artystycznymi trojaczków AXE. Wprawdzie zapachy są trzy ale w praktyce mamy do czynienia z dwoma słodziakami i jednym wiosennym świeżakiem. Wbrew szumnym i obiecującym nazwom własnym, z ciężkim bliskowschodnim orientem, niszową esencjonalnością, ani chwytliwymi nazwami oud, ambra, czy imbir – te zapachy niewiele mają wspólnego… Ale w sumie to dobrze, wszak szczytem orientu jest dla przeciętnego Polaka „korzennyOld Spice i tytoniowaCuba„, więc producent wiedział co robi trzymając w ryzach swe orientalizujące ciągoty. Ale jeśli sądzicie że szydzę i drę łacha to co to to nie!, albowiem trojaczki AXE pachną kilka długości i poziomów lepiej, niż to po co w tym przedziale cenowym statystyczny Kowalski mógł dotąd nabyć w drogerii… Serio, za tę kasę dostajemy trzy naprawdę przyjemne i naprawdę solidnie skrojone zapachy, które swymi parametrami jakościowymi mogą zawstydzić wielokrotnie droższą i markową konkurencję…

axe-urban

Poza Malizią Vetiver i Tabac Original, Brutalem i paroma innymi klasykami ze wspomnianym Old Spice na czele, mało jest zapachów którymi można zadać tak skutecznie i elegancko szyku, co tymi trzema niepozornymi flaszkami… Niepozornymi, ale każda z nich reprezentuje sobą więcej i oferuje dużo więcej niż oferuje wspomniany wcześniej, markowy mainstream. Pierwsza choć straszy z etykiety oudem (na szczęście w praktyce nie stwierdziłem jego obecności) okazuje się być całkiem wyrafinowanym i finezyjnym casualowcem, skrojonym na podobieństwo zniewalającej Romy od Laury Biagiotti, choć z czasem lekki, ciepły i otulający bukiet kompozycji zdaje się przechylać w stronę Mistero i Essenza di Roma. Tak czy siak Signature pachnie wprost zniewalająco, więc w tej kategorii cenowej będą to najlepiej wydane pieniądze w ogóle… Drugi z trojaczków, choć straszy tytułowym piżmem i imbirem to tak naprawdę kompozycja figowa, którą zestrojono na wybitnie orzeźwiającą modłę za pomocą konotacji kwiatowo wodno roślinnych (w tym młode, zielone listki figowca). W efekcie powstał arcy niebanalny świeżak o wybitnie świeżym i figowo imbirowym zacięciu, mogący z powodzeniem robić za substytut wspomnianego French Lower od Frederica Malle. Z tym że konotacje irysowe zamieńcie sobie na figę – tym niemniej wydźwięk i iście wiosenny powiew świeżości prezentuje Adrenaline dokładnie ten sam…

axe-a-adrenaline

Trzeci z trojaczków choć na wstępie zapowiadał się na sążnistego naśladowcę Tobacco Vanille, w kilka kwadransów od aplikacji złagodniał, przyjmując pozę na podobieństwo któregoś z lżejszych, czekoladowo waniliowych Muglerów. Tym niemniej pachnie równie apetycznie i w klimatach gourmand, więc jeśli szukacie coś a’la Mugler A*XXX, a dysponujecie budżetem około 40 zł, to gorąco Wam te perfumy polecam!. Zresztą kilka godzin od aplikacji finisz trojaczka numer jeden również wybrzmiewa arcy apetyczną Muglerową suitą i pod tym względem podobieństwo jedynki i trójki zaskakuje. Po tych kilku godzinach od aplikacji niewiele osób zauważy różnicę w brzmieniu pomiędzy tą dwójką jak i samum Muglerem – a przypominam, że mowa o tanich perfumach wypuszczonych przez producenta dezodorantów… 😉 Cała trójka to tak naprawdę komplementarna i w zmyślny sposób dobrana kolekcja trzech wybornie uzupełniających się zapachów na każdą okazję. Zupełnie jak u Próchnika, mamy tu świeżaka, casualowca i coś co można użyć na wieczór (nazwy własne jak w tytule) – z dużym prawdopodobieństwem, że wieczór skończy się śniadaniem w łóżku… 🙂 Poważnie, wody toaletowe AXE to wielkie, ba OGROMNE zaskoczenie, bo w tej kategorii cenowej nie można życzyć sobie lepiej i uczciwiej pachnących czterdziestu złotych – ba czterdziestu złotych pachnących nierzadko lepiej i dłużej niż dwieście, trzysta i czterysta złotych z fikuśną metką, za którą w praktyce niewiele stoi… O ironio… 😉

p.s. Pawle, jeszcze raz serdecznie Ci dziękuję za próbki! 🙂

 


Tagged: Adrenaline i Urban, AXE - Signature, blog o perfumach, naprawdę niezłe wody toaletowe od AXE, niedrogi i wysokich lotów zapach, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, trzy nowe zapachy AXE, wody toaletowe AXE

Adidas – Born Original for Him, czyli auto antykoncepcja…

$
0
0

Niektóre zapachy (podobnie jak niektórzy ludzie i mam gdzieś poprawność polityczną), dla tzw. szeroko pojętego dobra ludzkości, nie powinny w ogóle się nie narodzić/powstać. Wiem, brzmi enigmatycznie i obrazoburczo, ale tu maksyma „czego oczy, tfu nozdrza nie widzą, tego sercu nie żal„, okazała się być zatrważająco prawdziwa… Dziś będzie o zapachu, który jak na ironię miał szansę powstrzymać pikujące notowania Adidasa w temacie sygnowania interesujących zapachów, gdzie mam wrażenie powoli doganiają denną Pumę (chociaż denność i jałowość Pumy Sync trudno będzie przebić). Mam też złą wiadomość dla miłośników Czarnego Adasia Active Bodies, ale może po kolei…

adidas-born-original-for-him

Ostatnio wybrałem się na małe zakupy do drogerii, nabyć ostatnio opisane wody toaletowe AXE i przy okazji uzupełnić podstawową chemię. Wrzuciłem „trojaczki” do koszyka, patrzę a obok stoi sobie tester kultowego Adidasa Active Boodies, a obok niego tester Adidasa Born Original for Him, którego poznałem już dużo wcześniej, ale wówczas nie wydał mi się ani trochę wart opisania… Stwierdziłem, że dam mu kolejną szansę, więc zaaplikowałem na wierzch dłoni kilka solidnych psików, a na drugą rękę dla kontrastu i przeciwwagi – zapodałem Czarnego Adasia. A tego drugiego po co? A no by sprawdzić jak bardzo znów go odmieniono, bo moja prywatna i już kilkuletnia flaszka AB znów na wyczerpaniu i lada półrocze, trzeba będzie się przymierzyć do nabycia kolejnej setuni… Nie będę ukrywał, że jestem wielkim miłośnikiem Active Bodies, to zapach mojej młodości – stąd darzę go wielką estymą i lubię do niego wracać. Żeby nie było, z racji posiadania kilkudziesięciu innych flakonów perfum i rygoru „nie używania perfum” podczas pisania recenzji – sięgam po niego naprawdę rzadko, czasem raz na przysłowiowe pół roku. Więc na pewno mi się nie przejadł, nie spowszechniał i nie zepsuł* – więc nie mam problemu z wychwyceniem, czy przy jego zacnej recepturze znów „grzebano„. A wciągu ostatnich kilkunastu lat grzebano, tudzież majstrowano przy formule AB wielokrotnie – choć uważam że to wciąż najbardziej konkretny i najlepszy zapach w ofercie marki. Notabene Czarny Adaś to bestseller, stąd pewnie dlatego (pomimo wieku) jeszcze się uchował w ofercie, bo przynosi marce wartki strumień pieniędzy…

*perfumy przechowuję w ciemnym i dość chłodnym miejscu, stąd nawet flakony które posiadam od 2009 roku, wciąż są w doskonałym stanie.

adidas-active-bodies
no aż tak ciemnej barwy nie był, ale ten zniewalający zapach…

Znam te perfumy na pamięć, stąd graniczące z pewnością przeświadczenie, że wersja którą dziś wąchałem nieznacznie (ale jednak) odbiega od zawartości flaszki, którą sam posiadam i niestety znów jest to zmiana na gorsze… Zmiana w brzmieniu nie jest jak wspominałem kolosalna, ale czuć że zapach zyskał na jałowej suchości i ostrości brzmienia oraz jest w nim odrobinę mniej mandarynki – przez co lekko traci na głębi i soczystości, względem pierwowzoru (flaszki którą posiadam od prawie trzech lat i co do której pochodzenia ani kondycji nie mam wątpliwości). Szybkie porównanie z posiadaną prze zemnie wersją – potwierdziło, że to nie kwestia dnia czy wilgotności powietrza. Widzę też, że niestety zmienił się również kolor mikstury, obecnie jest bledszy, więc albo recepturę rzeczywiście zmodyfikowano – albo miałem do czynienia z wersją zawierającą mniejsze stężenie ekstraktu (niższą koncentrację) niż Adaś, którego jeszcze do niedawna posiadałem (flaszka z bodaj 2004 roku, którą przesiałem podczas przeprowadzki). Żałuję że nie zrobiłem wówczas zdjęcia dla porównania, co by mi nikt teraz nie zarzucił, że coś sobie uroiłem albo konfabuluję – ale w parze z masywniejszą ekspozycją szedł również głębszy kolor cieczy… Zresztą, zobaczcie sobie stare zdjęcia tych perfum w necie i zapewniam iż poza nielicznymi przypadkami, nie jest to kwestia nasycenia kolorów…

adidas-born-original-for-him-box

Szczęśliwie nie odnotowałem pogorszenia parametrów trwałości i projekcji względem flakonu który posiadam – choć dla formalności zaznaczę, że wersja obecna i tak pachnie połowę krócej niż AB dostępny w latach 199x-2005/6. Tak czy siak, Active Bodies znów uzyskał minimalnie odmieniony krój, tyle że nawet pomimo tego (oraz biorąc poprawkę na możliwe i dopuszczalne różnice pomiędzy każdą jedną partią jednego i tego samego produktu, które wynikają z rodzaju i pochodzenia użytych składników, proporcji i kolejności maceracji) Active Bodies wciąż jest najlepszym zapachem w stajni Adidasa. Ups, spaliłem sobie pointę… ehhh whatever, przecież wystarczy spojrzeć na tytuł… Nasz Czarny Adaś ma już swoje lata (a konkretnie 27), więc pomyślałem, że może pora odrzucić przeszłość (oraz nieuniknione próby jej gloryfikowania) i dać szansę nowej, świeżej krwi.

adidas-born-original-for-him-reklama

Dlatego postanowiłem ponownie sprawdzić mającego premierę w 2015 roku Born Original, którego można ze względu na cenę, wygląd flakony i segmentację uznać za namaszczonego przez brand „następcę” kultowego już dziadziusia AB. Ale szczerze? Jak bardzo bym się nie starał docenić te perfumy i spojrzeć na nie przychylnym nosem – czuję w nich tandetny i masowy mainstream, który jest już na rynku i to w co najmniej kilkudziesięciu, łudząco podobnych do siebie odsłonach i pod wieloma znanymi szyldami: Hugo Boss, Azzaro, Davidoff, Carolina Herrera, Antonio Banderas, Calvin Klein, Versace, Trussardi, Prada, Mercedes Benz, John Varvatos, Bruno Banani, Dolce & Gabbana, Armani i wreszcie Enrique Iglesias, ufff. Pewnie nie wymieniłem wszystkich, ale brandy o których wspomniałem, mają już w swojej ofercie podobnie skrojonego, równie lakonicznego i bezpłciowego casualowca – osnutego na mdłym i nudnym mariażu bobu tonka, z równie lakonicznymi, co syntetycznymi „drewienkami” i purystycznymi „ziołami„… Więc po co kolejny klon?Bo ponoć to się teraz podoba i sprzedaje!.

adidas-born-original-for-him-box-drugi

No i poszczególni producenci zmówili się i zlecieli jak muchy do g…, by z uporem maniaka wszyscy pospołu lansować i powielać jeden i ten sam motyw zapachowy, który dzięki swej nijakości, uniwersalności i powszechności, jest równie żywy i pełen werwy, co zwłoki w postępującym stężeniu pośmiertnym? No ale ile można!. Wybaczcie mój wybuch, ale postarajcie sobie wyobrazić moją frustrację, gdy co jakiś czas natrafiam na kolejnego takiego, nic sobą nie wnoszącego klona – którego marketing kolejnej marki wciska klientom jako „ekskluzywne i niepowtarzalne novum” objawienie, zapach dla silnych, ambitnych i wiedzących czego chcą od życia zwycięzców, którzy ble ble ble… A tak naprawdę otrzymujemy banalnego, wtórnego i słabego jak piwo bezalkoholowe gniota, którego jakiś ignorant uznał za „pożądany archetyp modnego i nowoczesnego brzmienia„, a którego powiela się w niekończącej się ilości odsłon. Powiela na oślep i na zasadzie „wirusowej”, bo w jakichś tam badaniach rynku wyszło, że ludzie chcą tak właśnie zaaranżowanych perfum i w ogóle to konkurencja też już taki ma… No może i by chcieli, ale nie wszyscy – zupełnie jakby producenci samochodów zmówili się, że od teraz robią tylko srebrne samochody, bo to jest modne i się sprzedaje… A co z klientami, którzy nie chcą srebrnego auta, bo na każdym podjeździe na ulicy już takie stoi?.

adidas-active-bodies-concentrate

A co z facetem który chce kupić jeansy, albo spodnie dresowe o normalnym/klasycznym kroju, a nie zwężane rurki/marchewy – za to obszerne i obwisłe w okolicach „siedziska”, co wygląda tak jakby koleś chodził z solidnie przepełnioną pieluchą?… Może nie znam się na modzie, ale co z klientami którzy nie chcą nosić się modnie, a klasycznie, wygodnie i funkcjonalnie? Wieeeeem, demonizuję i przesadzam, wszak na rynku jest jeszcze masa alternatyw – ale chciałem tylko zwrócić Waszą uwagę na ten w moim odczuciu, bardzo niebezpieczny trend. Jego efekt będzie taki, że podobnie jak w przypadku oudomanii, gdy kolejne oudowce, (w tym te bardzo dobre) przechodziły zupełnie bez echa – gdyż rynek się nasycił i ludzie przestaną to kupować, bo kto chce pachnieć tak jak wszyscy i na jedno kopyto?…

adidas-active-bodies-flaszki

Zatem Born choć mógł być godnym i zacnym następcą swego wielkiego przodka, jest kolejną ofiarą debilnej mody i nieudolnego marketingu – który postanowił pójść na łatwiznę i „sprawdzone kierunki„, powielając powszechny, rozmyty, nieciekawy i niestety sromotnie nadużywany styl w kreacji. A wystarczyło spojrzeć na historię z własnego podwórka i wyciągnąć wnioski. Active Bodies jest kultowy od blisko 30 lat nie dlatego, że ma logo Adidas i powielał sobą pewien standard – tylko dlatego, że był odważnym, niepowtarzalnym i charyzmatycznym przebojem, który podbił rynek swą świeżą i awangardową formą!. Jest przebojem do tego stopnia, że po dziś dzień jest jedną z najczęściej podrabianych i powielanych kompozycji zapachowych. Czy Born podzieli jego sławę? Nie, za pięć lat nikt nie będzie pamiętał, że takie perfumy w ogóle istniały – za to co rusz w drogeriach będzie padać pytanie o Czarnego Adidasa, z tym że zadawane przez następne pokolenie miłośników jego niepowtarzalnego i charyzmatycznego brzmienia…

Posłowie:

No nic, wychodzi na to że muszę kupić kolejna flaszkę Active Bodies, bo nawet pochlastany kolejną reformulacją lub jedynie pochodzący z niezbyt udanej partii (nie do końca zgodnej ze wzorcem, co niestety się zdarza, ale i jest dopuszczalne) – wciąż zadaje szyku z większą klasą niż cokolwiek innego w ofercie marki. Wybaczcie, że nie odniosłem się bardziej drobiazgowo do deklarowanego przez producenta wykazu nut Borna, albowiem w praktyce nic lub niewiele z tych szumnych deklaracji tu czuć – a sam zapach jest tak bardzo nudny i nijaki, że po prostu mi się nie chce… 😉adidas-born-original-for-him-edt

rok powstania: 2015

nos: anonimowy powielacz

projekcja: dostateczna

trwałość: dobra

Głowa: rabarbar, liść fiołka, lawenda,
Serce: czarny pieprz, szałwia, pomarańcza,
Baza: cedr, drzewo sandałowe, drzewo kaszmirowe,


Tagged: Adidas - Born Original for Him, Adidas Active Bodies wciąż rządzi, bardzo słabe perfumy Adidasa, blog o perfumach, Caarny Adidas Active Bodies nadal nie ma sobie równych ani godnego następcy, cedr, Czarny Adidas wciąż niepokonany, czarny pieprz, drzewo kaszmirowe, drzewo sandałowe, lawenda, liść fiołka, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, pomarańcza, rabarbar, recenzja perfum, recenzje perfum, szałwia

Jean Paul Gaultier – Kokorico, czyli ko, ko, ko, kocham!

$
0
0

Stali czytelnicy bloga znają moje zdanie o „kreatywności” marki JPG oraz „niepowtarzalności” jej wyrobów. Zresztą wystarczy jeden rzut oka na portfolio brandu, by przekonać się że posiadają w ofercie wyłącznie Le Male. 😉 Co prawda jest to Le Male w pierdylionie niemal identycznych odsłon, różniących się głównie kolorem i szatą graficzną flakonu (nawet kształtu nie chciało im się zmieniać), nazwą oraz ewentualnie rocznikiem w tejże nazwie… Tu trzeba przyznać, w kopiowaniu samego siebie i odcinaniu kuponów od swego jednorazowego sukcesu (Le Male), JPG nie ma w świecie perfum sobie równych.

jean-paul-gaultier-kokorico

Jednak wprawne oko łowcy, nie da się zwieść oczojebnej kolorystyce tych nieprzebranych tabunów Terrible, Le Beau oraz Summerów* i gdzieś tam na końcu dostrzeże dwa – jedyne dwa zapachy, które owym ordynarnym odcinaniem kuponów nie są. Ba!, są naprawdę dobre, tak bardzo dobre, że jeden pomimo wspólnego rodowodu z Le Male (mowa tu o genialnym Fleur du Male, również autorstwa utalentowanego Francisa Kurkdjiana) stanowi klasę samo w sobie – a drugi jest szokującym zarówno formą flakonu jak i bukietu, niedocenianym arcydziełem…

*Chanel chwali się że co ileś tam sekund sprzedaje flakon No 5, ja twierdzę że JPG co 6 sekund wypuszcza nowego Le Male😉

jean-paul-gaultier-kokorico-reklama

Tak, to niedoceniane arcydzieło to właśnie Kokorico. Zapach miał swą premierę w roku 2011, więc pewnie zastanawiacie się, czemu opisuję go dopiero sześć lat później, gdy chyba wszyscy zdążyli już o nim zapomnieć?. Już tłumaczę, od Kokorico odstraszał mnie nie tylko kształt flakonu, nazwa własna i nastroszony niczym kurczak – czupurny jegomość na plakatach reklamowych, przypominający strzelonego piorunem Freddiego Mercury (Queen rulez!), co dostępność próbki samego Kokorico. No po prostu zmówili się i nigdzie gdzie miałem możliwość zrobienia sobie próbki – nie mieli go, normalnie perfumy widmo!. Aż tu pewnego pięknego dnia, w mniej więcej połowie 2016, trafiają do mnie w krótkim odstępie czasu aż dwie próbki. Jak widać nawet ślepej ku ku kurze, raz na jakiś czas trafia się ziarno… 🙂

jean-paul-gaultier-kokorico-puszka

A czemu o nim piszę? Bo pomimo odstręczającego zewnętrza, Kokorico są przepięknym, wprost porywającym i coraz to rzadszym przykładem najwyższych lotów perfumiarstwa. Powiem tak, jeśli cenicie brzmienie i prezencję legendarnych już L’Instantów od Guerlain, to już wiecie z jaką klasą i jakże wyrafinowanym krojem wybrzmiewa nastroszony kurczak Kokorico. Odnoszę wrażenie, że osób które odebrały te perfumy podobnie jak ja, jest więcej. Stąd ten zapóźniony wpis uświadamiający co straciliśmy, bo odnoszę wrażenie, że to nie przez zapach – a ze względu na „oprawę wizualną” i „otwarcie„, premiera Kokorico przeszła niemalże bez echa… Zresztą pamiętam własną reakcję na Kokoroco. Ta konsternacja połączona z niedowierzaniem, że to co czuję – nijak nie koresponduje z krzykliwym, brzydkim, nieadekwatnym i po prostu niespójnym zewnętrzem. Tu aż chce się krzyczeć, że to wyrafinowane i dojrzałe pachnidło, zupełnie omyłkowo zamknięto w szkaradnym flakonie – którego chybiona segmentacja, nazwa i kampania reklamowa, kompletnie rozmija się z treścią i wymową samych perfum!.

jean-paul-gaultier-kokorico-plakat

Niestety otwarcie jest również chaotyczne, właśnie przez ten liść figi, którego zielona i egzaltowana wiosenna świeżość – kiepsko koresponduje z subtelną, spokojną, głęboką i balsamiczną słodyczą, stanowiącą treść i wątek przewodni całej kompozycji. Szczeliwie ta lekko rozchwiana i kakofoniczna faza stosunkowo szybko ustępuje pola treści nadrzędnej – ale obiektywnie mówiąc, otwarcie to najsłabsze stadium tych perfum. Uważam, że mogli sobie darować ten wątek figowy, wszak otwarcie to swoista reklama perfum, a odnoszę wrażenie, że osiągnęli efekt zgoła odwrotny…

jean-paul-gaultier-kokorico-bokiem

Kokorico to przede wszystkim wyraźnie czekoladowa i wysoce ugrzeczniona paczula, piękna, zjawiskowa i tak bardzo zniewalająca, że chce się głaskać i tulić do spryskanej nią skóry. Towarzyszy jej subtelna osnowa z wyraźnie wyczuwalnego korzenia vetiwery i cedru, a więc dosłownie i dokładnie (prawdziwy ewenement!) to co producent zadeklarował w wykazie nut. No prawie, bo choćby nie wiem jak kombinować, to połączenie paczuli, vetiwery i cedru nijak nie zagra obło i balsamicznie, a Kokorico posiadana ewidentnie i wybitnie balsamiczny oraz wymownie ciągnący się ogon. A więc są tu również szlachetnie, miękko i otulająco wybrzmiewające żywica galbanum, opoponaks oraz akcenty ambrowe, ale trudno oczekiwać by tak zdolny duet jak Cresp i Menardo – podał nam wszystko na tacy, nie zostawiając sobie miejsca na rąbek tajemnicy i szczyptę magii… 🙂

jean-paul-gaultier-kokorico-poster-2

Efekt końcowy ich wspólnej pracy doprawdy zniewala i rozczula wysublimowaną delikatnością, której trudno się spodziewać widząc krzykliwe i przerysowane zewnętrze. Otrzymujemy coś na podobieństwo wspomnianego Guerlain L’Instant, czy Chanel Coromandel. Kokorico wybrzmiewa lekko i balsamicznie, rozpieszczając nozdrza cudownie i nienagannie skorelowanym mariażem czekolady, paczuli i akcentów ambrowo żywicznych – zatem otrzymujemy pachnidło, które z łatwością skradnie nam serce. A jeśli uwzględnić równie solidne parametry jakościowe w postaci adekwatnej projekcji i dobrej trwałości – śmiem twierdzić, że Kokorico, obok Fleur du Male to najlepszy JPG z jakim miałem dotąd styczność. A teraz fani Le Male mogą zacząć rzucać we mnie kamieniami 🙂

rok powstania: 2011jean-paul-gaultier-kokorico-edt

nosy: Olivier Cresp i Annick Menardo

projekcja: dobra i nienagannie adekwatna do treści

trwałość: dobra

Głowa: liść figi
Serce: paczula, kakao,
Baza: cedr Virginia, wetyweria,


Tagged: blog o perfumach, cedr Virginia, Jean Paul Gaultier - Kokorico, jedne z najlepszych perfum JPG, kakao, Kokorico to jedne z najpiękniejszych perfum osnutych na mariażu paczuli czekolady i ambry, liść figi, nuty balsamiczne, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, przepiękne perfumy, recenzja perfum, recenzje perfum, wetyweria

Demeter – Devil’s Food, czyli dwie kawy i WZ-ki są obowiązkowe…

$
0
0

Cytat z Misia Stefana Barei pasował mi w tytule jak ulał, tylko czy aby na pewno ktoś chciałby pachnieć ciastkiem czekoladowym/ torcikiem ala WZ? Poza tym, ja tu czuję również odrobinę kawy, więc nie jest do do końca słynna WZ’ka, a bardziej torcik czekoladowo kawowy. Jest przy tym tak diabelnie sugestywny iż nieco ironiczny tytuł Devil’s Food, zdaje się pasować do tych perfum nie prześmiewczo, a w sensie dosłownym!.demeter-devils-food

Poważnie, tytuł najlepszego, najwierniejszego i najdoskonalej oddającego istotę smakołyka który opiewa (a więc zapachu gourmand) mam oficjalnie wybrany i obawiam się że nie znajdę czegoś będącego w stanie przebić obraz, który ten zapach wyczarował w mych nozdrzach i świadomości. Wyobraźcie sobie te sprzeczne, zakrawające o paranoję i schizofrenię doznanie, gdy zamykacie oczy i czujecie przed sobą dosłownie ciastko przekładane kremem czekoladowym z nutą kawową i wanilią, po czym otwieracie oczy i widzicie jedynie własną rękę, połyskującą jedynie tłustym filmem, po aplikacji tych perfum… Zupełnie jakby ktoś stworzył olejek do ciasta, zawierający w sobie zapach całego i kompletnego ciastka – wliczając w to biszkopt, masy kremowe i czekoladową kuwerturę, którą wykończono całość…

dwie-kawy-i-dwie-wzki-sa-obowiazkowe

Otwierasz oczy i bam!, nie mamy pańskiego ciastka i co nam pan zrobi? Nie chcę byście pomyśleli że uprawiam jakieś voodoo, ale naprawdę odnoszę wrażenie, że czuję zapach ciasta/biszkoptu, przekładanego w kilku warstwach tłustym kremem na bazie margaryny. Ciasto zostało nasączone ponczem na bazie alkoholu, a krem czekoladowy ma delikatny posmak neski, której w ramach oszczędności użyto do nadania kremowi kawowego posmaku. Nie konfabuluję, tę złożoność naprawdę czuć, choć tylko przez pierwsze kilka kwadransów od aplikacji. Całość dopełnia odrobinę wanilii, która spowija i łączy tę diabelnie sugestywną scenerię, sprawiając iż jest ona jeszcze bardziej wierna, ba upiornie autentyczna!

httpkuchennehity-blogspot-comzdjęcie pochodzi ze strony kuchennehity.blogspot.com

Jedno jest pewne tytuł „złotej patelni” w kategorii najlepszych perfum gourmand, bezapelacyjnie należy się kawiarni Demeter! Demeter nie musi każdemu klientowi wciskać kawy i WZ-ki, by zdobyć ową zasłużoną „złotą patelnię„, która podkreśli w oczach branży ich starania, dla zadowolenia konsumenta… A tak na poważnie, to wątpię by komukolwiek udało się przebić doskonałość, złożoność i sugestywność tych perfum. One nie ocierają się o klimaty cukierniczo kawiarniane, jak wiele sowicie doprawionych kawą, karmelem czy cukrem kompozycji w tej grupie olfaktorycznej – one po prostu pachną w sposób niedościgniony, gotową i kompletną WZ-ką… Żałuję że Demeter w Polsce to egzotyczny dziwoląg, bo aż chciałbym Wam to pokazać i udowodnić, że Muglerowe A*meny, Rochasy Man i inne Prada Candy, nawet się nie umywają do tej złożoności i wirtuozerii Devil’s Food

blow-mindDemeter, you blow my mind!

Jedyne co mnie rozśmieszyło czytając wykaz nut to ta „meksykańska czekolada„, bo wszystko wszystkim, ale w pociskaniu ludziom marketingowych amazingów i aktów strzelistych, też powinna być jakaś granica 🙂 A jak niby konsument ma zweryfikować, czy użyta do produkcji jego partii perfum czekolada, jest akurat Meksykańska, a nie np. Argentyńska, czy Boliwijska i po czym miałby to poznać? A może użyto tańszego zamiennika ze Szwajcarii? 😉 Klienci Demeter to nie wyznawcy Apple, łykający jak pelikan, że Steve i Jonathan Ive własnoręcznie dmuchali amazingiem i spowijali w pierdy jednorożca, każde własnoręcznie złożone w Cupertino urządzenie – nim trafiło w wypielęgnowane dłonie kolejnego macusera, że pozwolę sobie pojechać demagogią Ogrodnika Januarego z Applefobii 🙂 Tym niemniej zapach jako całość jest tak porażająco autentyczny, wierny, złożony i zgodny z oryginałem, że aż mi przeszły po plecach ciarki…

httpdolcevitaczylislodkiezycie-blogspot-comzdjęcie pochodzi ze strony dolcevitaczylislodkiezycie.blogspot.com

Tylko kto z Was chciałby dosłownie pachnieć ciastkiem czekoladowym? No pewnie okazjonalnie, lub z okazji weekendu lub świąt każdy dla draki przebrałby się w cukiernię, ale tak na co dzień? Trzeba mieć świadomość, że niemal wszystkie perfumy Demeter zakrawają o żart, wybryk i nierzadko stanowią mniej lub bardziej szokujący olfaktoryczny performance i należy je traktować z odrobiną przymrużenia oka. O dziwo Devil’s Food na tle Śniegu, Kleju czy innych „błazenad” od Demeter, uchodzi za kompozycję całkiem praktyczną i noszalną, to mimo wszystko trzeba brać poprawkę iż nie powstały jako dzieło sztuki perfumeryjnej, o typowo użytkowym zacięciu. Tym niemniej jeśli kochacie łakocie i chcecie nimi pachnieć, to gorąco polecam Wam właśnie Devil’s Food, kwintesencję najdoskonalej zobrazowanego/ odtworzonego poprzez zapach ciastka czekoladowego, z subtelną nutą kawy i wanilii…smacznego! 😉demeter-devils-food

rok powstania: 200X

nos: anonimowy geniusz

projekcja: bardzo dobra

trwałość: dostateczna

Skład: meksykańska czekolada, cukier, pszenica, kakao, wanilia oraz IMO kawa


Tagged: apetyczne i smakowite perfumy, blog o perfumach, cukier, Demeter - Devil's Food, kakao, kawa perfumy pachnące dosłownie jak ciastko czekoladowe WZ, meksykańska czekolada, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy gourmand, perfumy męskie, perfumy pachnące jak ciastko WZ, pszenica, recenzja perfum, recenzje perfum, wanilia

Lacoste – L12.12. Bleu ,czyli Lacoste, ain’t Your mama!

$
0
0

Widzieliście może teledysk do Ain’t Your Mama, Jennifer Lopez? Ja rozumiem, że teraz nachalne produkt placement (lokowanie produktu) jest modne i każdy aspirujący YouTube’r, w co drugim filmiku zachwala Coca Colę, albo Pepsi – ale czy Jey Lo jest tak biedną i początkującą gwiazdką, by wepchać w obrębie jednego teledysku reklamę min. kawy, ciuchów, wódy i drobnego sprzętu AGD, do stylizacji włosów?… Srsly potrzebowała tych „drobniaków„, by np. za teledysk się zwróciło?. Dla mnie żenada, bo to co ujdzie początkującej gwieździe, w przypadku kogoś tak majętnego oraz o tak wyrobionym nazwisku i reputacji, po prostu nie powinno mieć miejsca… I podobny dysonans bije mnie po oczach w przypadku Lacoste, więc nie jestem twoją „mamusiąLacoste i nie będę opisywał twoich perfum!

lacoste-l12-12-bleu

Na osłodę polecam obejrzeć genialną parodię tego teledysku, w wykonaniu Barta Bakera, naczelnego parodysty YouTuba 😉


Ale po kolei… Właściciele najsłynniejszego na świecie logotypu z krokodylem, oferują solidnie uszytą konfekcję dla sportowców, luzaków i lansiarzy, ale w pewnych kwestiach przypominają dziecko specjalnej troski. Niby Lacoste to popularny i pożądany producent, a jednak perfum robić nie umieją* lub co grosza, nie chcą. A wystarczy wziąć przykład z innych. Gucci właśnie wywalił na zbity pysk Fridę Giannini i ponoć wrócił do ścieżki wyznaczonej przez Toma Forda – czyli sygnowania wysokiej jakości perfum. Perfum o doskonałym i niepowtarzalnym kroju, zamiast bezpłciowych siuśków, które zaczęła pochopnie lansować Frida. Efekt? Zgodny z tym co wieszczyłem jakieś 5 lat temu – marka Gucci znów zaczęła tracić prestiż, rynek, klientów i co za tym idzie pieniądze… Ale co ja się tam znam na rynku, pracując od ponad 20 lat w handlu specjalistycznym b2b… 🙂

*żeby nie było, że fala hejtu – z dwoma chlubnymi wyjątkami: jabłkowy Lacoste Style in Play i kozacki Lacoste Challenge.

lacoste-l12-12-bleu-reklama

Calvin Klein zdołał się w tzw. międzyczasie nawrócić na wysokich lotów perfumiarstwo, a Gucci właśnie się opamiętał, że nie tędy droga – więc z tych największych i najbardziej dotąd przeze mnie wyszydzanych brandów, które parają się sygnowaniem najbardziej miałkiego jakościowo mainstreamu – na rynku ostał się ino Hugo Boss i Lacoste. Z tym że Hugo już od wczesnych lat 40-tych słynął z produkowania masówki, szyjąc mundury dla całego Wermachtu, Kriegsmarine, Luftwaffe i SS – więc nie ma co liczyć, że łatwo przestawią się z masówki, na jakość**… No więc zostało nam Lacoste, które jako brand pożądany, rozpoznawalny i ceniący się (jak za tusze do drukarek atramentowych HP 🙂 ) – posiada w swej ofercie wcale nie tanie perfumy. I jeśli chodzi o jakość konfekcji, generalnie większych zarzutów do jakości mieć nie można – to w przypadku perfum, ich tandetny, pytki i badziewny krój, aż kłuje po nosie…

**pardon, ale nie mogłem sobie odmówić, by kolejny raz wytknąć marce Hugo Boss świadomy i jakże intratny udział w ludobójstwie, podczas II wojny światowej. Zresztą przyznacie że to podwójne S, w nazwisku Boss – rzeczywiście brzmi w kontekście historii brandu, złowieszczo…

lacoste-l12-12-bleu-bokiem

Poznając coraz to następne wytwory, ze zdawać by się mogło „flagowej” serii L.12.12. – nie wychodzę z podziwu nad konsekwencją, z którą jej twórcy niszczą, krewią, rujnują i szargają reputację marki… Ja rozumiem, że do t-shirtów, białych trampek, soksów i luźnych szortów, nikt nie użyje ciężkich piżmowych perfum, ale litości… Niezobowiązujący i usportowiony styl nie znaczy, że klient noszący się na luzie (casualowo) nie może i nie chce pachnieć dobrze i prawdopodobnie ma więcej niż 16 lat!… A wystarczy powąchać niezobowiązujące casualowce od takiej Laury Biagiotty, albo Horizon od Davidoffa, czy choćby legendarnego Gucci Pour Homme II – by przekonać się, że nawet niezobowiązujący świeżak może pachnieć świeżo, z klasą, niebanalnie i czarująco… da się? da się!.

lacoste-l12-12-bleu-box

Więc jaki jest twój problem Lacoste, że z takim uporem maniaka lansujecie banał i płyciznę?. Co tu dużo mówić Bleu, to kolejny wątły owocowy soczek, łudząco podobny do wszystkich poprzednich i jednocześnie – nijak nie potrafiący zapaść w pamięci, bo pachnie jak wszystko i nic… Tak naprawdę jedyną rzeczą, która wyróżnia te perfumy na tle pozostałych L.12.12 (tak, celowo chcę to zawęzić do obrębu jednej linii, należącej do jednej marki aby bardziej uwypuklić różnice) – jest uwaga, KOLOR FLAKONU… Jeśli pytacie jak to pachnie, odeślę Was do recenzji poprzednich L.12.12., jeśli zapytacie mnie czym się różnią – odpowiem, że nie mam pojęcia, bo nie czuję pomiędzy nimi żadnej zasadniczej różnicy… Ponadto ten zapach jest tak słaby i wtórny, że nie chce mi się marnować życia na próbę analizy jego bukietu, bo śmiem twierdzić że niektóre detergenty piorące i mydła do rąk – kosztujące ułamek tej kwoty, pachną lepiej i ciekawiej niż te perfumy…

lacoste-l12-12-bleu-poster

Więc po co powstał ten zapach? By wygenerować sztuczny ruch w interesie, bo współczesny model marketingu zakłada, że ludzie chcą igrzysk (dużo szybko i często następujących po sobie premier i nowości), ale w tym całym natłoku medialnym – nawet nie zauważają, że prezentuje im się odgrzewanego kotleta, który nic lub prawie nic sobą nie wnosi. To wszystko już było, a w dodatku konkurencja zrobiła to lepiej (lepsza trwałość i projekcja) i zapewne taniej – bo śmiem twierdzić, że pierwszy z brzegu dezodorant AXE z drogerii, ma w sobie więcej polotu i charyzmy niż L.12.12 Bleu, Red, Green, White… Ale zmanipulowany, a później osaczony przez koniunkturalną konsultantkę klient i tak kupi – bo po pierwsze to nowość, no i pewnie usłyszy jakiś banał, że „ten zapach podoba się kobietom” (a więc pojawia się szansa, że wreszcie zaliczy) i wreszcie – to Lacoste!. Ale Wam radzę, nie patrzcie że to Lacoste, zróbcie ślepy test i odpowiedzcie sobie sami na pytanie: czy te perfumy są warte żądanych zań pieniędzy?. W końcu nie macie na czole przyklejonego krokodylka, informującego wszystkich wokół, że pachniecie perfumami od Lacoste – powtórzę, bo koleś siedzący na ławce obok nie dosłyszał, Lacoste!lacoste-l12-12-bleu-edt

rok powstania: 2011

nos: nikt się nie przyznał

projekcja: słabowita

trwałość: mierna

Skład: grejpfrut, mięta, kwiat afrykańskiej pomarańczy, szałwia, paczula, cedr Virginia, paproć.

 


Tagged: bardzo słabe i wtórne perfumy, Bart BAker, blog o perfumach, cedr Virginia, grejpfrut, Jennifer Lopez, kiepska seria Lacoste L.12.12., kwiat afrykańskiej pomarańczy, Lacoste - L12.12. Bleu, Lacoste ain't Your mama!, mięta, o perfumach, opis perfum, paczula, paproć, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, szałwia

Lacoste – L.12.12 Yellow / Jaune, czyli rozcieńczony cytrynowy Ludwik

$
0
0

Akurat pod tym zapachem od Lacoste ktoś się podpisał, notabene nie byle jaki nos – ale nie oznacza to, że zapach jest choćby odrobinę lepszy, na tle całej serii… Yellow nie jest po prostu badziewne, mierne i banalne jak reszta serii L.12.12.ono jest tak arcy ostentacyjnie badziewne, mierne i banalne, że aż bezczelne!!!. Pewnie myślicie, że uwziąłem się i czepiam biednego Lacoste, bo to kwestia gustu i w ogóle „każda potwora znajdzie swego amatora” – ale cóż ja poradzę, że nie potrafię przejść obojętnie, obok jawnego draństwa i bezczelności?. Ja rozumiem że są klienci zarówno na lekkie owocowe soczki jak i ciężkie tonkowe siekiery, ale w sytuacji gdy treść i jakość szorują brzuchem po bruku, a cena chadza z głową w chmurach – czuję, że ktoś chce mnie perfidnie naciąć…

lacoste-l-12-12-yellow-jaune

Wierzcie mi, pochylanie się nad „arcydziełami” z serii L.12.12. jest dla mnie już wystarczającą katorgą, karą i ewidentną stratą czasu, który mógłbym poświęcić np. na dużo bardziej „twórcze” dłubanie w nosie lub hedonistyczne „drapanie się po tyłku”… Serio, wiem że brzmi to grubiańsko, ale to naprawdę dużo bardziej ciekawe i więcej wnoszące zajęcie, niż próba kontemplowania zapachu „rozcieńczonego wodą płynu do mycia naczyń, o zapachu cytrusowym” – bo tak (dosłownie) pachnie Lacoste L.12.12. Jaune (Yellow). No ale czego nie robi się dla wiernych czytelników i ku tzw. przestrodze… 😉

lacoste-l-12-12-yellow-jaune-tshirt

Poprzednie wytwory z serii L.12.12. też były groteskowo trywialne, miałkie i płytkie, ale Yellow zdeklasował je w całej rozciągłości. Jaune wspiął się na nieosiągalne dotąd wyżyny w sygnowaniu tandety – osiągając niechlubny poziom, który kilka lat temu wyznaczyła sobą Puma Sync… Jaskrawo żółty Jaune jest kwintesencją tego co najgorsze w komercyjnym mainstreamie, czyli: sromotnie przepłaconym zapachem, traktującym o niczym. Gdybym chciał bardziej obrazowo przedstawić jak bardzo Lacoste wy.rało się tym zapachem na swoich potencjalnych klientów – musiałbym opisać np. dyrektora kreatywnego Lacoste jako osobnika, który wszedł na drabinę, opuścił spodnie, wypiął się, a następnie defekował na stojących pod nim klientów… Aha i na koniec jak gdyby nic, użył cytrusowego odświeżacza powietrza… To było niesmaczne i gorszące? Przepraszam, ale w przypadku tak rażąco złych perfum, nie będę bawił się w konwenanse i subtelności – wszak pragnę nader dobitnie wyrazić, jak bardzo powinniście unikać wydania pieniędzy na te (dosłownie) popłuczyny…

lacoste-l-12-12-yellow-jaune-bokiem

Daruję sobie próbę polemiki z bajkopisarstwem, jakie Lacoste uskutecznia w oficjalnym wykazie nut – bo równie dobrze mógłbym podjąć rzeczową dyskusję z kimś, kto uważa, że ziemia jest płaska. W końcu nie od dziś wiadomo, że kreatywność i inwencja w zakrzywianiu rzeczywistości, a jaką zwykle uskuteczniają w swoich wykazach nut producenci komercyjnego mainstreamu (zabrakło jedynie wzmianki o pierdach jednorożców i ciepłych kamieniach), jest porównywalna z propagandą Korei Północnej lub wieczornego wydania Wiadomości (w sumie na jedno wychodzi)… 😉 Jedyne co się zgadza, to ta lakoniczna wzmianka o tonic water, bo rzeczywiście czuć tu aromatyzowaną cytryną, wodę – tudzież zimne już pomyje, które pachną jak woda ze śladowym dodatkiem cytrynowego płynu do mycia naczyń a’la Ludwik i koniec… I nie istotne, że otwarcie tych perfum jest dużo bardziej złożone i przyjemne (co bywa złudne, gdy ktoś napali się na zapach, poznając jedynie jego akord otwarcia) – bo już w kwadrans od aplikacji, na skórze pozostaje nieczytelny i niemrawy niuans, przypominający jakiegoś mocno rozcieńczonego cytrusa.

lacoste-l-12-12-yellow-jaune-box

Chyba nie muszę dłużej tłumaczyć, jak bardzo zapach jest słaby, rozczarowujący i niewart zachodu… Moja rada jest taka: idźcie do sklepu, kupcie cytrusowy płyn do mycia naczyń w granicach 5-7 zł (zaszalejcie, bo w końcu zależy nam na jakości i wierności brzmienia). 🙂 W domu rozcieńczcie kilka kropli tego płynu wodą (pobawcie się w perfumiarza i poeksperymentujcie z proporcjami), a gotową miksturę aplikujcie atomizerem lub wcierajcie bezpośrednio w skórę i gotowe!. Jestem pewien, że otrzymacie podobny i podobnie długo utrzymujący się na skórze efekt zapachowy, a zaoszczędzone ~200 zł wydajcie na prawdziwe perfumy…

lacoste-l-12-12-yellow-jaune-seria

a na koniec jeszcze jedna mała dygresja…

I pomyśleć, że za Jaune stoi ta sama Sonia Constant, która w tym samym roku dała światu genialne Narciso Rodriguez for Him Bleu Noir!. A więc śmiem twierdzić, że to nie jest kwestia warsztatu i umiejętności perfumiarza – a jego ścisłego dostosowania się do wymogów zleceniodawcy… Widać Lacoste zleciło badziewie i dostało dokładnie to, za co zapłaciło (zresztą nie pierwszy raz)…lacoste-l-12-12-yellow-jaune-edt

rok powstania: 2015

nos: Sonia Constant

projekcja: słabowita

trwałość: kiepska

Głowa: grejpfrut, różowy pieprz, tonic water,
Serce: czerwone jabłko, kolendra,
Baza: cyprys, wetyweria, ambra,


Tagged: ambra, bardzo słabe perfumy, blog o perfumach, cyprys, czerwone jabłko, denne perfumy, grejpfrut, kolendra, Lacoste - L.12.12 Yellow, Lacoste Jaune, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, płyn do mycia naczyń, różowy pieprz, recenzja perfum, recenzje perfum, tonic water, wetyweria, żółta Lacoste

Calvin Klein – Eternity for Men Intense, czyli powrót do przeszłości…

$
0
0

Eternity for Men Intense to naprawdę dobry zapach i nie chce mi się liczyć, która to już z rzędu, przyzwoita premiera od CK. Naprawdę cieszę się, że Calvin Klein, w końcu się nawrócił i zaczął sygnować swym logo nie tylko owocowe soczki dla małolatów, ale i poważne i naprawdę zacnie skrojone pachnidła. A skoro utrzymują ten trend, to widać zmiana taktyki wychodzi im na dobre, bo tam gdzie inni wciąż tną się i prześcigają, w sygnowaniu kolejnych beznamiętnych siuśków (tu pozdrowienia dla Gucci, Lacoste i Hugo Bossa) – tam Calvin zdobywa rynek, oferując dla odmiany coś ambitnego. Niby oczywiste, ale jednak nie dla wszystkich wysoko opłacanych i krótkowzrocznych „geniuszy” z działów marketingu – dla których sukces rynkowy kończy się, wraz ze zgarnięciem premii za wdrożenie do oferty kolejnej, nic nie wnoszącej nowości…

calvin-klein-eternity-for-men-intense

Przy czym jak na ironię Eternity for Men Intense nie wnosi sobą absolutnie nic nowego – no może poza świeżym spojrzeniem na określoną grupę kompozycji, dziś określanych mianem oldskulowych lub bardziej kolokwialnie: dla starych dziadów. Nie mam nic przeciwko kolokwializmom, jeśli te są jedynie dosadne, ale w przypadku tych perfum, owa dosadność, zakrawa już o wydźwięk pejoratywny. A z tym się kompletnie w kontekście tych perfum nie zgodzę – bo choć zapach ma w swym brzmieniu coś z klasyki i retro, to absolutnie nie zasługuje na etykietkę, „zapach dla starego dziada”. Jedno jest pewne, ewidentnie jest to zapach skrojony na wieczór lub oficjalne okazje. W pierwszej chwili stawiałem na obecność róży, ale Calvin twierdzi, że jest tu tylko geranium, ślicznie dopełnione odrobiną rabarbaru, który przydaje kompozycji świeżości i lekkości – dzięki czemu Eternity Intense nie pachnie jak dziadkowa woda toaletowa, a nowoczesny i całkiem wartki w odbiorze zapach, którym mógłby pachnieć nawet student.

calvin-klein-eternity-for-men-intense-reklama

Student!, a więc jaki stary dziad?! No dobra, szczerze powiedziawszy miałem pewien problem ze znalezieniem porównania, tudzież precedensu dla brzmienia tych perfum – by nie strzelić tej recenzji w stopę, sięgając właśnie po kompozycje ewidentnie kojarzące się z oldskulem i równie ciężkimi co archaicznymi dla współczesnych użytkowników perfum, kanonów perfumiarstwa lat 80-tych. Było ciężko, bo Eternity Intense w początkowej fazie na kilometr zaciąga oldskulem w stylu Ungaro III, Givenchy Xeryus i Guy Laroche Drakkar Noir, ale jednocześnie CK Eternity Intense jest wyraźnie lżejszy, nowocześniejszy i bardziej finezyjny od powyższych. Ostatecznie uznałem, że w sumie współczesne Cartier Declaration d’Un Soir, Burberry Brit i Givenchy Gentlemen Only pachną w zbliżonej stylistyce i tonacji, więc dużo lepiej sprawdzą się w roli adekwatnego i miarodajnego przykładu. Już widzę słuszne oburzenie niektórych czytelników, wytykających mi, że porównuję zapach osnuty na geranium, do kompozycji opartych na kanwie róży – ale szczerze powiedziawszy, przy tak niewielkim stężeniu i łudząco podobnym charakterze obu nut, ilu z nas naprawdę wyczuje różnicę?*

*tym bardziej, że wielu nieuczciwych producentów perfum świadomie używa taniego geranium jako zamiennika dla drogiego olejku różanego…

ungaro-pour-lhomme-iii

Witają nas rzecz jasna cytrusy, banalne i powszechne w otwarciach perfum niczym powietrze którym oddychamy – ale już od pierwszych taktów dopełnia je coś esencjonalnego, żywego i wyrazistego. Coś co nadaje ton i koloryt całej kompozycji i nie opuszcza sceny we wszystkich akordach. Geranium, rześkie, skrzące, powłóczyste i głębokie – niemalże różane… Skojarzenie z oldskulem pojawia się automatycznie, ale zaraz, zaraz… To nie pachnie z butą i temperamentem oldskulowych Habitów, Heritage’ów, Xeryusów, Drakkarów, ani Ungaro III – acz z finezją i lekkością, z jaką zwykły wybrzmiewać wyrafinowane włoskie casualowce. Płomienną wylewność geranium łagodzi jowialność i stateczny spokój herbaty oraz soczysta rześkość jędrnego rabarbaru, którego orzeźwiająca woń z gracją odczarowuje różany posmak kompozycji z jej ciężkiej, oldskulowej toporności

guy-laroche-drakkar-noir

Akord serca w oldskulu zwykle miażdżąco dobitny, tu wypada w sposób stonowany – pieszcząc nozdrza z wyrafinowaną, acz stateczną i elegancką subtelnością. Nic nie kopie po nosie, nic nie drażni nadpobudliwością – ot idealnie wyważony i gdzie trzeba przytłumiony constans. Nie da się ukryć, że geranium stanowi tu duszę i serce kompozycji, a towarzyszący mu cichutki śpiew rabarbaru, stanowi jedynie dźwięczne i kojące dopełnienie, które z czasem zanika, ustępując pola zręcznie wyplenionym w akord schyłkowy, konotacjom drzewnym. Baza jest dojrzała, ciepła i dostojna, dopełniona wzniosłą i statecznie ujętą wetywerią – której głęboka i poważna butelkowa zieleń przejmuje i kontynuuje pierwotną rześkość geranium i rabarbaru. A całość wybrzmiewa w miłej dla nosa, nieco powściągliwą, acz doskonale wyczuwalną i akuratną projekcją. No moje szczere szapo ba, za wysmażenie tak gustownego, wyrazistego i jednocześnie lekkostrawnego bukietu – utrzymanego w konwencji odmłodzonego o jakieś trzy dekady, archetypu lat 80-tych

Liberty Dollar Stack

Calvin pokazał tym zapachem coś (dla młodych) naprawdę nowego i niebanalnego, a jednocześnie (dla starszych) tak swojskiego i pasującego niczym stare, znoszone kapie. Kapcie tak wygodne i uleżałe, że czujemy się jakbyśmy chadzali boso. Oto zapach, który miłośnikom perfum wyda się znany i oczywisty, a przez co z automatu zostanie uznany za przyjazny i konkretny, a jednocześnie wciąż będzie znośny i przystępny dla młodego pokolenia, o wydelikaconych (by nie powiedzieć zniekształconych i skrzywionych przez wszechobecnie lansowany banał) gustach olfaktorycznych. Moi drodzy, tu nie ma o co się obrażać, wszak gusta zapachowe i preferencje nabywców współcześnie sygnowanych perfum – definiuje i kształtuje właśnie poziom samej oferty rynkowej. A ta jest coraz to bardziej płytka, nijaka i pozbawiona odważnych i ostrzejszych konturów, co nie pozostaje bez wpływu na gusta i oczekiwania klientów, więc błędne koło się zamyka. W moim odczuciu, współcześnie sygnowane zapachy skrzywdziły najmłodsze pokolenie, pozbawiając go możliwości obcowania z woniami pełnymi, odważnymi i charyzmatycznymi.

calvin-klein-eternity-for-men-intense-reklama2

Ja wiem że zapachowy oldskul nie jest dla każdego i nic na siłę – ale czy nie fajnie byłoby dać ludziom możliwość wyboru i wiedzę co tracą, zamiast odgórnie skazywać ich na nijakość, w imię bezwzględnej maksymalizacji własnych zysków?. Dlatego jestem Calvinowi bardzo wdzięczny za te perfumy. Pojawienie się Eternity Intense, postrzegam jako swego rodzaju łącznik pomiędzy tradycją i nowoczesnością – medium które łączy w sobie najlepsze cechy dawnej sztuki perfumeryjnej, z nowoczesnymi trendami hołdującymi minimalizmowi i lekkości. Anonimowemu perfumiarzowi udało się zgrabnie i harmonijnie połączyć ze sobą, to przed czym jedni dotąd uciekali i ignorowali, a tym co innych rozczarowywało, pozostawiając pustkę i niedosyt. Ten nieznany nam geniusz blotera, połączył tradycyjne, mocne i wyraziste ingrediencje z niesamowitą lekkością i finezją – jednocześnie zachowując bez większej ujmy ich treść i koloryt oraz świeżość i lekkość. Jak dla mnie idealne połączenie wyrazistej i dobitnej tradycji, z wyrafinowaną i lekką nowoczesnością.calvin-klein-eternity-for-men-intense-edt

rok powstania: 2016

nos: anonimowy geniusz kompromisu

trwałość: wyśmienita

projekcja: bardzo dobra

Głowa: bergamotka, grejpfrut, biały pieprz, czarna herbata,
Serce: irys, geranium, rabarbar, lawenda,
Baza: cedr, wetyweria, drzewo kaszmirowe,


Tagged: bergamotka, biały pieprz, blog o perfumach, Calvin Klein - Eternity for Men Intense, cedr, czarna herbata, drzewo kaszmirowe, geranium, grejpfrut, irys, lawenda, najnowsze perfumy Calvin Klain, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, poważne i rozważne perfumy od Calvin Klein, rabarbar, recenzja perfum, recenzje perfum, wetyweria, zapach łączący tradycję z nowoczesnością

z cyklu szybki przelot przez – Gucci is back!

$
0
0

Dzisiejszy szybki przelot, jest w dwójnasób wyjątkowy! Po pierwsze nigdy wcześniej się nie zdarzyło, by każdy – absolutnie każdy nowy zapach, poznany w trakcie szybkiego przelotu, okazał się naprawdę dobry i wart bliższego poznania! A po drugie, miałem niewymowną przyjemność zakosztować najnowszego arcydzieła, autorstwa genialnego Albero Morillasa – a mianowicie Gucci Guilty Absolute, który śmiem twierdzić, jest godnym zastępstwem dla wycofanego przez Gucci, Pour Homme (które notabene wróciło w 2014 roku, pod szyldem Bentley Absolute)!. A więc już nie przedłużając, dzisiejszy szybki przelot, pozwolę sobie spisać wciąż drżącymi z podniecenia palcami – zaczynając od niekwestionowanej gwiazdy i zarazem narodzin mesjasza, domu mody Gucci!

gga

Gucci – Guilty Absolute, czyli boski pomazaniec spuścizny po Tomku Fordzie i archetyp równie genialnego co rewolucyjnego, YSL M7 w jednym! Tak! moi kochani, dawne Gucci wróciło we wspaniałym i wielkim stylu! Niedawno pisałem, że zarząd Gucci z hukiem wywalił na zbity pysk Fridę Giannini, która obejmując po Tomie Fordzie stanowisko dyrektora kreatywnego domu mody Gucci, zniweczyła wszystko co ów genialny strateg wdrożył – forsując swoje własne, bezpłciowe, miałkie i komercyjne popłuczyny. Jej krótkowzroczny i chaotyczny model biznesowy, znów pchnął dopiero co odratowaną markę w stronę niechybnej plajty, że o zszarganej reputacji nie wspomnę. A najnowszy Gucci Guilty Absolute jest przecudownym i jakże wymownym dowodem, jak bardzo zasłużony i siarczysty kopniak, spadł na kościsty tyłek Fridy! Odynie, nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę i jak długo czekałem na ten moment, gdy ta nieudolna niewiasta – wreszcie wyleciała z roboty!!!. Oczywiście w międzyczasie wyrządziła marce masę złego (powstanie Gucci Guilty, Guilty Intense, Guilty Black i Made to Measure + zabicie klasyków Rush, Envy i GPH*), ale Gucci Guilty Absolute jest wymownym przykładem, że marka właśnie wstała z kolan! Powiem więcej, wstała z kolan i właśnie pokazała światu iż ma aspiracje, by na powrót wspiąć się na wyżyny kunsztu i wyrafinowania w kreacji perfum – na które została wyniesiona, podczas pontyfikatu Toma Forda!.

*teoretycznie marce wygasł kontrakt na Gucci Pour Homme, ale w moim odczuciu – skoro zapach autorstwa Michela Almairaca wypłynął kilka lat później pod szyldem Bentleya, to znaczy że można było powalczyć o pozyskanie/utrzymanie tego „białego kruka” – ale widać Frida wolała sabotować własną markę, nie walcząc by zapach pozostał w portfolio Gucci….

gucci-guilty-absolute-edp

Nie, nie przesadzam!. Odważny, bezkompromisowy, obrazoburczy, łamiący stereotypy i szokujący swym mocnym i nietypowym krojem YSL M7 swego czasu zszokował i zelektryzował swą premierą perfumeryjny światek – tak samo jak dziś czyni to GGA. Światek, który powiedzmy to sobie wprost, na długo przed wybuchem późniejszej oudomanii (czyli modzie na zapachy osnute na przewodnim motywie oudu/agaru) – nie był gotowy na tak odważny, oudowy zapach. To poniekąd przyczyniło się, że pierwotna wersja M7 została tak szybko wycofana przez YSL ze sprzedaży. Zainteresowanym i nie wiedzącym jak pachniał YSL M7, polecam YSL M7 Oud Absolu, którym to YSL naprawiło swój pochopny ruch – przywracając światu M7, acz w nieco złagodzonej formie. Tym niemniej twierdzę, że najnowszy i wyczuwalnie agarowy Gucci Guilty Absolute, jest właśnie takim YSM M7 2.0!. Z tym, że nie fizyczne podobieństwo obu zapachów mam na myśli – a ich odważne, nowatorskie i bezkompromisowe kroje. Ponadto GGA jest równie odważny, wręcz szokujący swym bogatym i rasowo niszowym krojem – osnutym na połączeniu niemalże animalnej skóry, z głębokim oudem i aromatem wędzonych i palonych ogniem beczek po whisky single malt. Tak do diabła!, nowy Gucci jest tak dobry i niebanalny, by zasłużyć sobie na określenie go mianem torpedy, o kalibrze porównywanym z YSL M7, czy Encre Noire od Lalique. Takiej premiery nie było na rynku od lat i oto na powrót w perfumeriach pojawił się zapach, którego samczy krój – oddzieli rozmiłowanych w owocowych soczkach od Lacoste chłopców, od mężczyzn! Swoją drogą ciekawe kiedy Gucci go wycofa, bo perfumerie powiedzą: tego nie da się sprzedać, tak jak było w przypadku YSL, który wyprzedził swą erę?… 🙂

ysl-m7
A tak właśnie prezentował się flakon przez wielu nieodżałowanego YSL M7.
Przyznacie, że jest pewne podobieństwo do GGA, zarówno w formie jak i treści…

No dobrze, a więc już wiecie jakiego kalibru objawieniem mamy do czynienia, więc jeśli wśród moich czytelników jest ktoś, kto dowiaduje się o nowościach jeszcze wolniej ode mnie – to niech pędzi do turkusowej sieciówki i wypatruje niepozornego formą, ale nieobalanego treścią flakonu, na tamtejszym regale z nowościami. O dziwo tym razem właśnie tam stoi! 🙂 A tak w ogóle, to chciałem pochwalić obsługę Douglasa w opolskim Solarisie, bo tym razem na regale z nowościami, rzeczywiście znalazłem tylko i wyłącznie same nowości – więc może w końcu wzięli sobie do serca moje utyskiwanie, że ten regał nie służy do wciskania klientom nierotujących gniotów, sprzed kilku lat. 😉 Ale żeby nie było zbyt różowo, to na regale z wyprzedażą, wśród flakonów znalazłem zapomnianą butelkę środka do mycia szyb (i bynajmniej nie chodzi o flakon Moschino) i uwaga, szklankę z sypką i zwietrzałą kawą mieloną… Srsly? pomimo iż to nielegalne i nieetyczne, nie było kawy w ziarenkach? 🙂 Ok nie będę się pastwił, bo pewnie ktoś chciał „sprostać wysokim korporacyjnym standardom”, więc przejdźmy do kolejnych zapachowych objawień:

boss-bottled-tonic

Boss – Bottled Tonic – tak, to nie żart i przysięgam , że tym razem to nie sarkazm, ani zawoalowana ironia! No wiem, że zwykłem drwić, szydzić i wytykać Hugo Bossowi jego niechlubną, nazistowską przeszłość oraz porażająco słaby poziom sygnowanych ich logiem premier – ale tym razem nie drwię!… Owszem Bottled Tonic, to niezbyt górnolotny zapach, ale akurat jego lekki, świeży, cytrusowo owocowy, wręcz lekko infantylny krój – wyśmienicie wpisuje się w ramy, zadanej konwencji „Tonic„. Powiem więcej pachnie to równie przyjemnie i przekonywająco, co moim zdaniem niekwestionowany wzorzec w tej klasie – czyli kipiący soczystą, tonikową świeżością Kenzo L’Eau Par. Zapach jest miły, lekki i diabelnie przyjemny, a przy tym wypada naturalnie, autentycznie i przekonywająco – więc z łatwością odcina się od etykiety „syntetyczny owocowy soczek„, choć jak znam życie nie znajdziemy w nim nawet kropelki naturalnej esencji zapachowej. 🙂 Tym niemniej, patrząc na efekt końcowy, dostaliśmy naprawdę przyjemnego świeżaka na lato i gdy zrobi się cieplej, z przyjemnością poświęcę Bottled Tonic odrębny wpis.

givenchy-gentlemen-only-absolute

Givenchy – Gentlemen Only Absolute naprawdę mnie zaskoczył. Wprawdzie odnoszę wrażenie, że co drugi sygnowany obecnie zapach nazywa się Absolute (czyżby nowa moda po zdewaluowaniu w efekcie bezmyślnego nadużywania określeń Intense i Extreme w stosunku do każdej nowości?), ale zapach wypada naprawdę treściwie i w przeciwieństwie do większości komercyjnych i skleconych naprędce gniotów, z dopiskiem Intense/ Extreme – ten rzeczywiście zasłużyłby na określenie Intense. Wprawdzie Absolute dość mocno odpłynął od konwencji klasycznego Gentelmen Only, ale przynajmniej nie można odmówić tej kompozycji braku treściwej formy. Zapach jest treściwy, głęboki i na temat, nawet bardzo – ale niestety jest diabelnie wtórny, a przez to nijaki na tle równie dobrze skrojonej konkurencji. W ciągu ostatnich dwóch lat, na rynku pojawiła się masa bardzo podobnie skrojonych EdP i Parfum, min. od Diora, YSL, Armani, Bvlgari, Chanel, Guerlain, Loewe – więc Absolute Givenchy, jest tylko kolejnym zapachem wybrzmiewającym w tej przytulnej, obłej, miękkiej i otulającej – ambrowo balsamiczno, żywicznej konwencji, doprawionej sporą ilością miękkiej tonkowej słodyczy. Tym niemniej jeśli pragnęliście ~15 alternatywy dla perfumowanego Dior Fahrenheita, warto pochylić się i nad propozycją Givenchy. 😉

lalique-linsoumis

Lalique – L’Insoumis też pozytywnie zaskakuje, nawet jeśli staliście przed regałem około pół godziny – próbując jakoś scalić te literki i przeczytać ciągiem, a potem wymówić na głos jego niewymawialną dla 99% populacji nazwę. 🙂 Ale wróćmy do zapachu, a tu już powodów do drwin nie ma. A swoją drogą, czy Lalique mogłoby rozczarować premierą zapachową? Albo czy w historii taka sytuacja miała miejsce? Nie sądzę, by taki precedens miał miejsce, wszak Lalique to jedna z nielicznych marek, które od zawsze, nieodmiennie i niezmiennie stawały na jakość, podobnie jak Hermes, czy Mugler. Sięgając po flakon, zastanawiałem się, czy przypomina lub stanowi rozwinięcie Hommage, lub arcy genialnego, boskiego, przefantastycznozarąbistego Hommage Voyageur Niestety nie, a spodziewałem się że Lalique pójdzie właśnie w tym kierunku, go rozwinie lub pokaże coś nieco odważniejszego. L’Insoumis jest przyjemny, nawet bardzo, jest też elegancki i wykwintny, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu że Lalique poszło tym zapachem swoisty kompromis, oferując dla odmiany casualowca wyważonego. To nie grzech, ani rzecz jasna powód do do wstydu, wszak dobrze mieć w portfolio zarówno zapachy odważne i wyraziste, jak i dyskretne i stonowane.


Tagged: blog o perfumach, Boss – Bottled Tonic, bye bye Frida!, fantastyczne agarowo skórzane perfumy z nutą alkoholu, Givenchy – Gentlemen Only Absolute, Gucci Guilty Absolute, Lalique – L’Insoumis, najnowsze perfumy, najnowsze perfumy od Gucci, najnowsze wspaniałe i bezprecedensowe perfumy od Gucci, o perfumach, opis perfum, perfumeryjne nowości, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, z cyklu szybki przelot przez

Gucci – Guilty Absolute, czyli dlaczego konkurs na najlepszą premierę zapachową roku, uważam za zakończony…

$
0
0

Premiery kalibru tych perfum, zdarzają się raz na mniej więcej dekadę, albo i jeszcze rzadziej. Więc ten buńczuczny, protekcjonalny i być może nieco na wyrost sformułowany tytuł, nie powinien nikogo z Was dziwić. Powiedzmy sobie wprost, szansa że którakolwiek z marek mainstreamowych (celowo wyłączam tu niszę, a zwłaszcza jej ortodoksyjny, nieskalany komerchą odłam) przedstawi zapach równie odważny, niebanalny i ambitny co Gucci Guilty Absolute, jest bliska zeru. Dziś historia zatoczyła koło i pomyśleć, że na sposobność napisania dla odmiany czegoś miłego o nowych perfumach Gucci – przyszło mi czekać 6 lat, aż od mającej w 2011 roku premiery Gucci Guilty… Ten zapach jest tak dobry, że poszukiwania i nominacje do tytułu najlepszej premiery zapachowej mijającego roku (a w tegorocznym zestawieniu takowa kategoria będzie) uważam za zakończone, już w lutym… 😉

gucci-guilty-absolute

Cieszę się, że brand którym sam do niedawna wycierałem sobie gębę, za sygnowanie niemiłosiernie badziewnych popłuczyn, które nakazała sygnować logiem Gucci, jego ex dyrektor kreatywna, Frida Giannini – wreszcie wręczył Pani Giannini jakże zasłużone wypowiedzenie i postanowił powrócić do bycia ikoną prawdziwie wysmakowanego perfumiarstwa i stylu, w najlepszym włoskim wydaniu. A trzeba przyznać, że na tym polu marka Gucci ma wiele do powiedzenia, więc nim przejdziemy do przybliżenia brzmienia gwiazdy dzisiejszego wpisu, pora na mini retrospekcję… Obraz zaczyna falować, wszystko robi się rozmyte, w tle pojawia się plumkanie harfy – a krawędzie pola widzenia zaczyna wypełniać miękka mgła…

tom-fordTom Ford

Dawno, dawno temu, gdy przej jurajskie stepy maszerowały stada Allozaurów, którym przygrywała na bałałajce Maryla Rodowicz, tfu, wróć! – to nie było aż tak dawno!… Dawno, dawno temu, gdzieś pod koniec lat 80-tych, wielkie marzenie Guccia Gucci (tak, założyciel marki naprawdę miał na imię Gucio), zaczął chylić się ku upadkowi. Firma naprawdę stała u skraju bankructwa, gdy za jej sterami stanął młody, genialny wizjoner i multiinstrumentalista, Tom Ford. Ford postawił na nogi również bankrutujący dom Yves Saint Laurent, więc powiedzmy że Tomek zna się na rzeczy i bynajmniej nie poszedł przy tym na łatwiznę – np. oferując wyrobionej klienteli Gucci, tandetną i nijaką masówkę, na zasadzie: „skoro inni też to oferują i to się sprzedaje – to i my będziemy!„. Król Ford zarządzał włościami rodu Gucci mądrze i sprawiedliwie od roku 1990 do 2004 – a firma prosperowała pod jego rządami jak nigdy wcześniej. W 1998 roku urodził się imbirowy aniołek Gucci Envy – a dwa lata później, na świat przyszedł drzewno żywiczny Gucci Rush*.

*zaznaczam że skupiam się na zapachach męskich, choć pasjami ubóstwiam damskie Gucci Rush 1 i 2.

frida-gianniniFrida Giannini

Niestety idylla nie mogła trwać wiecznie, bo dobrego króla Toma otruła zła czarownica Frida i zagarnęła królestwo, ku rozpaczy i na zgubę jego poddanych – STOP!, znowu nie ta bajka!… Niestety pewnego dnia Tom Ford odszedł na swoje, a jego miejsce zajęła Frida Giannini, która bardzo szybko wprowadziła własną, bardzo „świeżą” i drastycznie odmienną wizję zarządzania, dopiero co na powrót postawionym przez Forda na nogi, domem mody Gucci. Bravo Frida!… Tylko to co ujdzie markom pokroju Lacoste, Hugo Boss, czy skierowanym do młodzieży brandom pokroju Puma, czy Adidas – nie bardzo przypadnie do gustu klienteli, przyzwyczajonej do luksusu i elegancji, w najlepszym włoskim wydaniu. To tak jakby Frida Giannini stanęła za sterami najlepszej włoskiej restauracji, z tradycjami i o typowo włoskim zacięciu w kwestii koncelebrowania posiłków – i nagle przekreśliła to jednym podpisem, zamieniając ją na bar szybkiej obsługi, o menu i obsłudze rodem z McDonald’s… Czyli jemy burgery, szybko, palcami i z papierowych pudełek, ale za to sprzedajemy dużo i szybko – no Bravo!, Bravissimo!!! 😉

gucci-guilty-absolute-reklama

No i nie trzeba być wielkim strategiem biznesu, ani dyrektorem kreatywnym z pensją liczoną w dziesiątkach tysięcy euro miesięcznie – by wiedzieć, że ten model biznesowy, nie ma prawa wypalić. Starzy klienci, dobrze dotąd dopieszczeni geniuszem i kreatywnością Forda, poczuli się zniesmaczeni i oszukani, a nowi, których nic przy marce Gucci nie trzymało – wspólnie zagłosowali nogami i odeszli do konkurencji… Jedni w poszukiwaniu utraconej jakości, a młodzi w poszukiwaniu bardziej pożądanych i bardziej cool logotypów… Hej wracajcie! Damy wam kupony na Dragonbala i etui z Pokemonami na wasze iPhony, jeśli zostaniecie i polubicie nasz fanpejdż na Fejsie!… Jak to, nie chcecie? Ej sam se wsadź to etui w d.pę bezczelny g.wniarzu, w tenisówkach od Lacoste!. Nagle okazało się, że na rynku są gracze dużo lepsi w lansowaniu banalnych owocowych soczków dla małolatów – na które przerzuciło się Gucci, prezentując światu min, serię Guilty i Made to Measure… A z kolei majętny i lojalny klient pierdzielnął fochem i zaniósł swoją platynową Visę do konkurencji… Ale jak to? dlaczego nikt nie chce kupować sromotnie przepłaconych i nijakich popłuczyn, właśnie od Gucci? To proste, bo na rynku już od dawna działają (i to znacznie prężniej) wyspecjalizowane w tym marki, których pozycji nie zagrozi pojawienie się nikomu nie znanego w tym segmencie domu mody Gucci. Wiecie, to tak jakby NASA zaczęła konkurować z naszym Bolesławcem, albo Rosenthalem w temacie ceramiki… A poszli won, wypalać ceramiczne okładziny dla wahadłowców, a nie serwisy do kawy! 😉

ognisko

Na szczęście ktoś w zarządzie grupy kapitałowej Gucci Group, do której obecnie należy marka Gucci (tak, na szczęście nad Fridą, był jeszcze ktoś) – zauważył, że wdrożony przez nią model biznesowy, przy tej konkurencji nie ma prawa zadziałać i w dodatku przynosi marce więcej szkody niż pożytku. W efekcie w porę odsunięto nieudolną dyrektor kreatywną od sterów – by miliony euro, wpakowane dotąd w kreowanie wizerunku marki Gucci, przestały dewaluować w tak zastraszającym tempie. Szczęśliwie Alessandro Michele, nowy dyrektor kreatywny Gucci – postanowił powrócić na sprawdzoną ścieżkę sukcesu, wyznaczoną wcześniej przez Tomka Forda, czego pokłosiem jest bohater dzisiejszego wpisu, Gucci Guilty Absolute! Tak, wysmakowany, wyrobiony i wykwintny krój GGA, to bez wątpienia efekt woli nowego dyrektora kreatywnego, bo choć zapach odziedziczył niechlubną nazwę po serii Guilty – nie wątpię, że za panowania Fridy Giannini, nie pachniałby równie doskonale… I mam tylko cichą nadzieję, że Frida nie znajdzie już nigdy pracy w tej branży – czego Wam, sobie i każdej firmie z branży życzę 🙂

gucci-guilty-absolute-box

Ok, a teraz gdy już shejtowałem Fridę z góry na dół (ale należało się jej) – odgrywając się za lansowanie badziewia, zszarganie reputacji i niemalże ponowne pogrążanie marki, która dała światu jedne z najwybitniejszych męskich zapachów ever! (ave Rush, Envy oraz GPH 1 i 2) – przejdźmy do rewolucyjnego Guilty Absolute. Zapachu przełomowego, ale nie wątpię, że ten będzie miał pod górkę bardziej, niż jakikolwiek inny zapach w historii. Po pierwsze Guilty Absolute, jest odważny, ambitny, niszowy i obrazoburczy, a klient masowy nie lubi takich perfum. Boję się że zapach może skończyć tak, jak swego czasu YSL M7, który również wyprzedził swoją epokę i został zdjęty z produkcji, nim dopiero hmmm pośmiertnie rozkochał rzesze miłośników perfum w swym równie odważnym, oudowym bukiecie. Po drugie zapach odziedziczył źle kojarzącą się i będącą niewątpliwie ciężką kulą u nogi, nazwę Guilty…Genialny i wymagający Guilty Absolute to zapach kalibru wspomnianego i nie mniej genialnego M7, czy nie mniej wybitnego co trudnego Encre Noire. Charyzmatyczny zapach z charakterem, który albo przekona do siebie klientów i stanie się modny – albo zniknie z rynku bez śladu…

gucci-guilty-absolute-reklama-2

Zapytacie, czemu marka postawiła na tak osławioną nazwę. Obawiam się, że Gucci mógł nie mieć wyboru, bo niestety perfumy nie powstają z dnia na dzień. Zapach powstaje długo, co tyczy się zarówno receptury samej kompozycji zapachowej, jak i tzw. zaplecza, czyli kampanii reklamowej, nazwy, szaty graficznej i flakonu. Wbrew tego co niektórzy z Was myślą, nawet ten zalegający masowo na perfumeryjnych półkach banał i chłam, nie powstaje z marszu, od tak. Nawet wykreowanie szmiry swoje trwa i jest to proces dość czasochłonny i angażujący naprawdę sporo zasobów ludzkich i finansowych. Owszem kompozycję zapachową zwykle się zleca osobie lub firmie zewnętrznej, a wykonanie dedykowanej rozlewni – ale każdą nowość  trzeba opracować i wpisać w kalendarium marki – więc często pomysł i jego realizację dzielą lata. Zakładam, że nad Absolute pracowano jeszcze za czasów Fridy Giannini, wszak zatwierdzono spójny dla całej linii flakon i nazwę. Takie zamówienia na flakony idą do hut szkła z ogromnym wyprzedzeniem i są bardzo kosztowne.

palone-drewno

Więc gdy Frida straciła pracę, a z huty dzwonili, że te ~50 milionów flakonów z napisem Guilty Absolute jest już gotowe i czeka na odbiór – wówczas Alessandro stanął przed nie lada problemem. Moim zdaniem mógł zrobić tylko jedno, czyli podmienić zapewne banalną kompozycję zapachową, a którą wcześniej klepnęła Frida, na coś ambitnego – przy jednoczesnym wykorzystaniu zleconych i już posiadanych flakonów oraz częściowo wdrożonej kampanii promocyjnej. Tak było o wiele szybciej i co najistotniejsze – NAJTANIEJ, niż zaczynać od nowa z zupełnie nową nazwą, kampanią oraz flakonem – gdzie te już istniejące mają naniesioną nazwę Guilty Absolute… Mowa o milionach euro, które zamiast wywalić bezsensownie na śmietnik, sprytnie wykorzystano z moim zdaniem podmienioną na lepszą, kompozycją zapachową. Oczywiście dywaguję, ale tak właśnie mogło to wyglądać – bo przyznacie, że zapach zupełnie do „gustuFridy nie podobny, a odziedziczył po niej nazwę i flaszkę. Konkludując komentarz jednego z czytelników – owszem, jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale to dziwne i niewytłumaczalne poczucie spokoju – podpowiada mi, że od teraz już będzie dobrze, że ta zła pani już sobie poszła i od teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by zawsze było dobrze…

reklama-gucci-guilty-absolute

No dobrze, skoro mamy już za sobą obszerne i w moim mniemaniu niezbędne dla lepszego zaanonsowania tych perfum wprowadzenie – pora na meritum… Tym co szokuje i jednocześnie najbardziej zachwyca, jest nie ambiwalentna nazwa, co sama kompozycja zapachowa. I to jaka kompozycja zapachowa! Toż to pachnie prawdziwą, męską skórą, ciężkim i głębokim agarem, drewnem oraz palonymi i wciąż pachnącymi ogniem i dymem beczkami, po whiskey single malt!. Czegoś tak masywnego, głębokiego, męskiego, bezkompromisowego, odważnego, bogatego i zarazem awangardowego, spodziewałbym się prędzej po ortodoksyjnie niekomercyjnej niszy – niż marce, którą jeszcze tydzień temu uważałem za archetyp producenta wyjątkowo kiepskiej masówki. A tu się okazuje, że ostatni z Guilty’ch, zwieńczenie i ukoronowanie całej serii (jest to EdP) – jest jej totalnym zaprzeczeniem, zwrotem o 180 stopni i jak na ironię, klejnotem w koronie!

box-gucci-guilty-absolute

Klejnotem pachnącym jak sacrum i profanum, niszowo i mrocznie – niczym połączenie Fumidusa, z Black Tourmalinem i Petroleum, czyli nisza niszy!. Szczerze powiedziawszy tak ambitnego zapachu nie spodziewałbym się nawet w wydaniu Hermesa, Lalique (pomimo istnienia Encre Noire) i Muglera – czyli marek na tyle odważnych i pewnych swej pozycji, by wciąż traktować sztukę perfumiarską w sposób odpowiedzialny i bezkompromisowy. I nagle wśród nich pojawia się gracz, po którym nikt by się tego nie spodziewał – a którego premiera zupełnie zburzyła porządek i układ sił, w perfumeryjnej rzeczywistości. Oto pojawia się zapach, który tak szczerze i gorliwie żałuje za grzechy (ang. guilty), że autentycznie zmył i odkupił w mych oczach wszystkie wcześniejsze winy swojej marki… Guilty Absolute naprawdę mnie zaskoczył, ba wstrząsnął i poruszył mną do żywego – a wierzcie mi, trudno mnie jeszcze czymś zaskoczyć…

gucci-guilty-absolute-kampania

Zapach robi piorunujące wrażenie i zaskakuje swym dymnym i palonym (palone drewno) bukietem, przy czym po pierwszej konsternacji, wywołanej jego niebanalnym krojem – jego dalszy odbiór jest zaskakująco łatwy i przyjemny… Tu duże brawa i ukłony dla geniuszu Alberto Morillasa, za przedstawienie tematyki, którą zwykle zaliczamy do nurtu niszy trudnej i ekstremalnej – w taki sposób, by stała się strawna i przyjazna, nawet dla przeciętnego odbiorcy. Oczywiście zdaję sobie sprawę że nie każdy lubi woń palonego drewna, whisky „black label” i oudu – ale podobnie skrojonych zapachów w mainstreamie ze świecą szukać i generalnie te perfumy nie mają w mainstreamie żadnej konkurencji. Bogaty i wielowymiarowy aromat, które roztaczają te wyraziste i wytrawne, ale i ciepłe perfumy – składa się z bardzo wielu, fantastycznie skorelowanych ze sobą detali. Absolute to dym ogniska i wnętrze nobliwego klubu dla gentlemanów, palone drewno lub osmalone ogniem i uwędzone dymem wnętrze beczek – w których dojrzewała whisky typu single malt.

whisky-single-malt

Ale ponieważ beczki były nieszczelne, więc dość szybko zlano zeń zawartość i nie straciły wiele ze swego bogatego aromatu spalenizny, samemu zyskując szlachetny alkoholowy posmak. Wreszcie Absolute to świątynne ognisko, gdzie na ceremonialnym palenisku ułożono stosik drogocennych szczapek drewna agarowego (oudowego), które w przypływie fanatycznego barbarzyństwa podpalono, ku czci jakiegoś zapomnianego bóstwa… Szczapki paliły się tylko częściowo, ugaszone sporą ilością alkoholu, którą kapłan chlusnął w ogień, generując przy tym ogromną ilość pachnącej pary i dymu. Zresztą nawet tysiąc słów nie zastąpi jednego niucha tych bogatych w subtelne niuanse i arcy wykwintnych perfum… Do tego dochodzi drewno sandałowe i wspaniała, szorstka, nieco animalna i niesamowicie męska skóra – którą wykończono korzeniem i źdźbłami wetivery i zmiękczono domieszką ciepłej paczuli… Jak dla mnie olfaktoryczny orgazm**

**nie Roqfort, Tobie nie będzie się podobał, ale i tak pozdrawiam… 😉

agar-wood

Po drugie Morillas dokonał czegoś z pozoru niemożliwego. Przedstawił sugestywną, specyficzną i wybitnie niszową woń „palonego ogniska” w sposób tak sugestywny i zarazem przystępny, że zapach intryguje i zachwyca sobą nawet osoby na co dzień gustujące w świeżakach i niezobowiązujących casualowcach (przetestowane w praktyce na grupie kolegów z pracy, z których część uważa że Armani Mania to dobre perfumy 😉 ). To oczywiście nie oznacza, że miłośnicy niezobowiązującego mainstreamu, z marszu porzucą swoje owocowe soczki i przerzucą się na spaleniznę Made in Gucci – ale jeśli tak nietuzinkowy i zarazem wymagający zapach, odbierany jest tak pozytywnie, to przyznacie, bardzo dobrze dlań rokuje. Guilty Absolute jest wyrazisty, zwłaszcza w swej początkowej fazie, ale przy tym nie jest ukręcającą nos siekierą, o miażdżącej projekcji – więc nikogo tymi perfumami nie skrzywdzicie.

opalana-ogniem-beczka

Absolute pachnie niszowo i konkretnie jak przystało na wypadkową użytego repertuaru nut – ale przy tym nie terroryzuje, nie męczy i nie przytłacza zbyt głośnym lub nazbyt wszędobylskim bukietem. Wprawdzie po EdP można by oczekiwać wyższego poziomu głośności i zważywszy, na użyte, wysoce intensywne ingrediencje – co najmniej 10 godzinnej trwałości, ale w praktyce można liczyć na co najwyżej 6 godzin, dobrze wyczuwalnej bytności GGA na skórze. Na skórze, bo na tkaninie zapach utrzymuje się znacznie dłużej i jest jeszcze mniej skory do ewolucji – bardzo długo utrzymując na pierwszym planie ten wyraźny akcent drzewno dymnej spalenizny. Z jednej strony te 5-6 godzin może rozczarować, ale już nie raz pisałem, że w teorii intensywne i maksymalnie stężone wody perfumowane i perfumy – w praktyce lubią pachnieć krócej, niż teoretycznie mniej stężone EdT. Zatem Absolute nie jest tytanem trwałości, ani nie ciągnie się za nosicielem, zostawiając niebotycznie długi ogonek – wręcz trzyma się dość blisko nosiciela, za to tę zadaną ilość chmurek nosi się zaskakująco miło, łatwo i przyjemnie – zresztą osobiście mógłbym reaplikować sobie te te perfumy bez końca… Alberto, Alessandro – dziękuję, że Gucci wróciło w tak pięknym stylu!

p.s. specjalne podziękowania i dedykacja dla Michała L., bez którego wiadomości o wywaleniu Fridy i premierze Guilty Absolute, nie byłoby tego wpisu 🙂 No to chórem, dzię! ku! je! my! 😉gucci-guilty-absolute-edp

rok powstania: 2017

nos: Alberto Morillas

projekcja: dobra

trwałość: dobra

Głowa: skóra,
Serce: paczula,cyprys,
Baza: nuty drzewne, wetyweria,


Tagged: blog o perfumach, cyprys, fantastyczne i bardzo niszowe perfumy, Gucci Guilty Absolute, najnowsze perfumy Gucci, najpiękniejsze perfumy mijającego roku, nietuzinkowo i niebanalnie pachnące perfumy Gucci, niszowe perfumy w mainstreamie, nowy i ambitny zapach od Gucci, nuty drzewne, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy pachnące ogniskiem i palonym drewnem, perfumy pachnące palonym ogniskiem skórą i agarem, przecudnej urody perfumy od Gucci, recenzja perfum, recenzje perfum, skóra, wetyweria, wspaniały zapach

Hugo Boss – Bottled Tonic, czyli szarlotka w wersji light…

$
0
0

Spokojnie, dziś nie będzie o bezglutenowym i bezlaktozowym wynalazku, na bazie śruty, jarmużu i otrębów owsianych dla dewiantów, tfu entuzjastów zdrowego żywienia – którzy naiwnie wierzą, że wyeliminowanie z diety glutenu* cudownie odmieni ich życie. 😉 Oczywiście to kwestia gustu, ale ja preferuję szarlotkę na tradycyjnym cieście, z dużą ilością słodkich jabłek, cynamonu i pod nieprzyzwoicie grubym płaszczykiem, apetycznie maślanej kruszonki 😉 Dzisiejszy wpis poświęcam najnowszej odsłonie kultowej „szarlotki„, której „lekkostrawną wersję„, niedawno zaprezentował Hugo Boss. Odświeżoną i lekkostrawną, ale zapewniam Was, że wcale nie pozbawioną smaku i walorów wersji klasycznej, która pomimo 19 lat brylowania na perfumeryjnych półkach – wciąż sprzedaje się jak świeże bułeczki. Wszak mowa o casualowcu skrojonym idealnie, więc nie dziwota że zapach z łatwością rozkochał w sobie kolejne pokolenie i co rusz powstają jego kolejne flankiery.

*poproszę o jakiekolwiek wiarygodne i merytorycznie dowiedzione wyniki badań, mające potwierdzić, że stosowane diety bezglutenowej (pomijam tu uzasadnione przypadki celiakii) ma jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość – a nie są jedynie efektem placebo, kolejnej mody lub wydumanego trendu w żywieniu…

Szarlotka to pieszczotliwe i potoczne określenie na flagowe perfumy Hugo Bossa, które ze względu na swój specyficzny, niesamowicie chwytliwy oraz apetyczny krój – stały się kultowe i to jeszcze za swego życia. Mówiąc szarlotka, mamy na myśli Bottled, którego odświeżona (Tonic), klasyczna (Grey Boss, aka No 6) i zintensyfikowana (Intense) oraz perfumowana (Intense Parfum) odsłona, naprawdę się swym twórcom udała – czego nie można powiedzieć o wyrosłej na fali ślepego podążania za trendami i koniunkturą, wersji Night. Bottled, to flagowa i moim zdaniem najlepsza i zarazem najbardziej klasyczna seria, w całym portfolio marki. Chanel ma swoje Allure, Dior ma linię Homme, a Hugo Boss ma Bottled.

A jak pachnie Bottled Tonic?, ano tak jak na flankiera kultowego Bottled przystało – czyli Bottled, zatem odświeżona wersja kultowego klasyka, to wciąż stara dobra „szarlotka„… ;). Niby oczywiste, ale w dzisiejszych czasach nie jest to regułą, iż flankier noszący nazwę swego wielkiego przodka, przypomina oryginał. Nierzadko w ogóle go nie przypomina, stąd moja ekscytacja i wzmianka czymś zgoła tak oczywistym. Niewtajemniczonym, już naprędce tłumaczę o co chodzi. W dzisiejszych czasach, rozwinięcia kultowych klasyków noszące nazwy z dopiskiem Intense, Extreme, Parfum, Eau, etc nie zawsze (wbrew swojej szumnej nazwie) nawiązują do brzmienia swoich wielkich protoplastów – zawężając lub ograniczając podobieństwo względem pierwowzoru, jedynie do bezczelnego i niezasłużonego użycia nazwy oraz kształt flakonu. Określam ten proceder mianem „bezczelnego odcinania kuponów i pójścia na łatwiznę” i dość ostro napiętnuję producentów stosujących te nieuczciwe praktyki. Ale tu Boss znów mnie mile zaskoczył, prezentując kolejną (po Bottled Intense) wyraźnie i uczciwie nawiązującą do klasyka wariację – której zbieżność z oryginałem w kontekście brzmienia, szacuję na solidne 80%. Zaś pozostała różnica wynika bardziej z mylącego otwarcia i ogólnego przyciszenia bukietu, niż faktycznej z nim rozbieżności. I pomyśleć, że tego rodzaju uczciwość, coś co powinno być oczywiste i nie powinno nikogo dziwić – dziś urasta do rangi cnoty i cechy szczególnej, zasługującej na osobną wzmiankę…

Cieszę się, że i tym razem Hugo stanął na wysokości zadania, bo Tonic dosłownie garściami czerpie od klasyka, będąc w istocie – dosłownie jego wersją light!. Zatem jeśli kiedykolwiek mieliście obiekcje czy wypada używać Bottled latem i podczas upałów – to Bottled Tonic jest wyśmienitym remedium na Wasze rozterki 😉 Remedium zbliżonym ideologicznie do Hermesa Eau Tres Fraiche oraz Lalique Encre Noire Sport, które są po prostu odświeżonymi i lżejszymi wersjami swych klasycznych odsłon. Tyle, że pierwszy niuch wersji Tonic, wcale nie przywodzi na myśl podobieństwa do kultowego Bottled, ponieważ otwarcie Tonic jest soczyste, świeże, monotematycznie cytrusowe i wybitnie doń niepodobne. Tak bardzo niepodobne, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż Hugo znów odstawił jakąś koniunkturalną manianę, siląc się na wykreowanie własnego Colognes. Tak, moda na Colognes wciąż ma się świetnie, choć Hugo Boss sprytnie to zatuszował, używając niewinnej i niewzbudzającej podejrzeń nazwy Tonic😉

Mam słabość do Bottled, zresztą tą samą estymą darzę Chanel Allure (a zwłaszcza wersję Edition Blanche) i już miałem się na Hugo Bossa obrazić – gdy nagle poczułem w tle Tonic, wpierw nieśmiałe, ale z każdą minutą wyraźniej wyczuwalne rytmy klasyka! Uśmiechnąłem się, również z wdzięczności, że Boss wziął sobie do serca maksymę, że nazwa zobowiązuje i Bottled wciąż pachnie Bottled!… Lekki, zdominowany przez rozcieńczone wodą mineralną, cytrusy (wszak dopisek Tonic zobowiązuje) akord otwarcia – zaskakuje świeżością (cytryna, grejpfrut i pomarańcz), której nie powstydziłby się rasowy letni świeżak, skorelowany na podobieństwo do jednego z najwybitniejszych przedstawiciele kasty świeżaków, czyli Kenzo L’Eau Par. Osobiście uważam L’Eau Par za archetyp świeżaka idealnego, głównie przez jego niewymuszoną i naturalną sugestywność i niebanalny jak na świeżaka krój. W równie lekkim i niewymuszonym stylu rozpoczyna Bottled Tonic, dosłownie pieszcząc nozdrza umiarkowanie soczystą i wylewną porcją, umiejętnie i z rozmysłem rozwodnionych cytrusów.

Stadium to trwa niecałe 10 minut, ale nim dobiegnie do końca, w tle zaczynają przebąkiwać wpierw nieśmiałe, ale coraz lepiej i dobitnie wyczuwalne – pierwsze takty motywu przewodniego Bottled. Oczywiście odpowiednio dyskretniejsze i bardziej powściągliwe w epatowaniu słodyczą i klimatami gourmand – zupełnie jakby perfumiarz użył potencjometru od głośności, ściszając nośność natywnego bukietu Bottled, o jakieś 30 procent. Nieco później do akordu cytrusowej świeżości, dołączają nuty charakterystyczne dla arcy przyjemnego i niewymownie apetycznego brzmienia Bottled. Mamy więc muśnięte wanilią, goździkami i cynamonem, jabłuszka – pieczone ze słodką i lekko maślaną kruszonką, jak na szarlotkę przystało oraz dyskretnie przemycone pomiędzy nuty drzewne, głębokie akcenty roślinne (mech i wetivera). Z racji na utemperowaną nośność, te „kawiarniano cukiernicze niuanse” nie rzucają się w nozdrza równie okazale co u klasyka, ale miłośnicy Bottled, momentalnie odnajdą je w treści wersji odświeżonej. Tonic jest nieco cichszy i wypada dużo bardziej dyskretnie, wręcz powściągliwie niż klasyk, ale w trakcie upałów jego wycofana projekcja, będzie jak znalazł. Spodziewałem się, że z racji utemperowanych, ściszonych i przykręconych parametrów, zapach będzie niezbyt trwały – ale tu kolejna niespodzianka. Wprawdzie Bottled Tonic to nie klasyk i nie zostawia za nosicielem równie imponującego ogona, ale w kwestii trwałości – możemy spokojnie liczyć, na co najmniej 6-7 godzin dyskretnej, acz dyskretnej egzystencji.

rok powstania: 2017

nos: anonimowy acz utalentowany orędownik dietetycznego perfumiarstwa 😉

projekcja: umiarkowana, acz bardzo adekwatna do treści

trwałość: dobra

Głowa: grejpfrut, gorzka pomarańcza, cytryna, jabłko,
Serce: imbir, cynamon, goździk (przyprawa), geranium,
Baza: wetyweria, nuty drzewne,


Tagged: blog o perfumach, cynamon, cytryna, genialny Boss Bottled w wersji Light, geranium, godny następca kultowego Boss Bottled, gorzka pomarańcza, goździk (przyprawa), grejpfrut, Grey Boss, Hugo Boss - Bottled Tonic, imbir, jabłko, No. 6, nowe perfumy od Hugo Boss, nowe perfumy od Hugo Bossa, nuty drzewne, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, Szary Boss w wersji odświeżonej, wetyweria, zapach podobny do Boss Bottled

Kacper Kafel – Stereo Love, czyli Narcyz się nazywam…

$
0
0

Nie planowałem opisywać tych perfum, poniekąd przez niechęć do osoby ich twórcy – ale uznałem, że moje własne animozje, nie powinny przekładać się na chłodną ocenę czyjegoś talentu. A Stereo Love autorstwa Kacpra Kafla, zrobiło na mnie tak pozytywne wrażenie, swą prostotą, świeżością i naturalnością, iż z prawdziwą przyjemnością je Wam przybliżę. Tym bardziej, że zapach opiewa jeden z moich ulubionych wiosennych kwiatów, narcyza.

Kocham wiosnę, to moja ulubiona pora roku, gdy to co umierało na mych oczach jesienią (moja druga ulubiona pora roku) już za kilka tygodni powróci – w niekończącym się cyklu odradzania się przyrody. A jak wiosna, to i wiosenne kwiaty, a więc pora na min. narcyza i żonkila – choć poza kolorem nie mam pojęcia czym się różnią, bo oba pachną dla mnie identycznie. No dobrze, mam pojęcie, bo szybki research pozwolił mi ustalić, że żonkil to po prostu żółty narcyz, tadaaaam! 😉 Zatem każdy żonkil jest narcyzem – ale nie każdy narcyz jest żonkilem, jak powiedziałby klasyk. Wprost ubóstwiam ich (żonkil, narcyz) słodkawy, upajający, lekko goździkowy zapach (niektóre azalie/ rododendrony też pachną mi jak goździk), który wdycham wiosną tak intensywnie, że nierzadko wciągam nozdrzami płatki kwiatu. Narcyz to bez wątpienia jeden z moich ulubionych kwiatów, obok maciejki, heliotropu, fiołka, konwalii, bzu, goździka i kwitnącej wiśni. Niestety woń tych kwiatów jest równie delikatna co ulotna i już po zaledwie kilku minutach łapczywego wdychania ich upajającej woni, przestaję ją czuć – a i czasu na ich kontemplację jest bardzo niewiele…

Pomijając przekwitanie, czemu tak się dzieje? Niestety ma tu zastosowanie bezwzględny mechanizm adaptacji naszego powonienia, które z czasem zaczyna świadomie ignorować pewne wonie/bodźce – by receptory zapachowe mogły na powrót skupić się na odbiorze i analizie woni tła, czyli wychwytywaniu potencjalnych zagrożeń. Nasze powonienie i sterujące nim reguły, nie zmieniły się zbyt wiele od czasów praczłowieka, a przypominam, że podstawową funkcjonalnością naszego powonienia jest nie wąchanie kwiatków – a ostrzeganie nas przed niebezpieczeństwem, np. tygrys szablozębny, pożar, czy już bardziej współcześnie – zepsute mleko, pukający do drzwi Świadkowie Jehowy, albo inkasent z Provident’a. 😉 Notabene ten właśnie mechanizm sprawia, że z czasem przyzwyczajamy się do stale używanych zapachów i w efekcie zaczynamy je coraz słabiej i krócej czuć. Ludzie nieświadomi tego mechanizmu, aplikują na siebie coraz więcej ulubionych perfum – robiąc z siebie postrach otoczenia, które dosłownie zamęczają nieznośnym odorem perfum, którymi się zlewają… znacie to skądś? 😉

Wprawdzie autor deklaruje nieco bogatszy wykaz użytych nut, ale w praktyce Stereo Love to monoscent, czyli perfumy wybrzmiewające / poświęcone – jednej jedynej nucie zapachowej, w tym przypadku narcyzowi. W każdym razie narcyz gra tu tak bardzo pierwsze skrzypce, iż obecności porzeczki, sandałowca ani ambry nie stwierdziłem i bynajmniej wcale nie postrzegam tego za wadę. Ale Stereo Love daje mi coś, czego nie dała mi żywa roślina – a mianowicie pozwala mi się w nieskończoność reaplikować i przez wiele godzin pławić, w coraz to nowych wazonach z narcyzami. Stereo Love pachnie o wiele bardziej intensywnie, niż pojedynczy kwiat i choć jego najbardziej spektakularna i porażająco autentyczna faza, wybrzmiewająca wonią żywych i świeżych kwiatów, trwa nieco ponad dwie godziny – to z dojrzałym i pod koniec już niemalże przekwitłym kwiatem, możemy obcować przez dalsze kilka godzin . Te perfumy to prawdziwe naręcza narcyzów, wąchane jakby z rabaty – na której dopiero co zakwitły, w setkach lub tysiącach sztuk.

Ale to nie koniec niespodzianek, bo jak na niemalże perfekcyjnie sklecony monoscent przystało – pachnie on przerażająco autentycznie, wiernie i tak bardzo przekonywająco, że gdy zamknę oczy – widzę i czuję żywy kwiat, a więc moje szapo ba dla autora, za idealne dobranie proporcji gotowego roztworu. Jeśli miałbym ocenić, kto lepiej przedstawił tytułowego narcyza: amator z polski, czy arcy utalentowany profesjonalista – to śmiem twierdzić, że stawiający swe pierwsze kroki w perfumiarstwie nastolatek, przedstawił narcyza dużo bardziej autentycznego i daleko bardziej strawnego dla otoczenia, niż jego zimna i skrajnie wyobcowana podobizna z Hermesa Eau de Narcisse Bleu… Wiem to zabrzmiało jak świętokradztwo, ale po prostu narcyz w wydaniu KK pachnie o niebo lepiej i wierniej – niż jego odsłona, autorstwa niekwestionowanego geniusza minimalizmu, Jeana Claudea Elleny. Być może to po prostu łut szczęścia, czy kwestia przyjętej konwencji – ale dla mnie liczy się efekt końcowy, a ten jest fenomenalny…

Niedowiarkom polecam zamówić próbkę i sprawdzić samemu, autora kompozycji znajdziecie na Facebooku… A wracając do Stereo Love, gotowa mikstura pachnie dokładnie jak żywy, wiosenny, wąchany prosto ze zroszonej wiosennym deszczem rabaty, narcyz i tym mnie ten zapach kupił… Wprawdzie jego świeżość z czasem zaczyna kuleć, ale nim to nastąpi, mamy przed sobą około 2-3 godzin dzikiej narcyzowej orgii – a po niej kolejną, tyle że już w towarzystwie dojrzałej, wręcz przekwitłej (i nie mniej autentycznej) fazy życia tego kwiatu. Narcyzowej orgii trwającej grubo ponad 8 godzin, podczas której możemy się bezwstydnie pławić w jego całej okazałości – bez ryzyka, iż nasze zachłanne nozdrza poszarpią jego delikatne płatki i co najważniejsze, możemy to robić na okrągło, przez calutki rok…

p.s. Edziu dziękuję Ci za możliwość uszczknięcia próbki z Twojego flakonu…

rok powstania: 2015

nos: Kacper Kafel

projekcja: dobra

trwałość: w teorii dobra, ale ze względu na delikatność i ulotność opiewanej nuty w naturze, bardzo dobra!

Głowa: liść i owoc czarnej porzeczki, łodyga narcyza
Serce: narcyz z rodzaju poeticus
Baza: ambra, deski jodłowo-sandałowe (pisownia oryginalna)

użyte zdjęcia pochodzą ze strony http://drscent.blogspot.com/


Tagged: ambra, blog o perfumach, deski jodłowo-sandałowe, diabelnie autentyczny zapach narcyza i żonkila, Kacper Kafel, liść i owoc czarnej porzeczki, narcyz i żonkil w perfumach, narcyz z rodzaju poeticus, niesamowicie autentyczny zapach wiosennego narcyza, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy pachnące jak autentyczny narcyz, perfumy pachnące wiosennym kwiatem, recenzja perfum, recenzje perfum, Stereo love, zapach żonkila i narcyza, łodyga narcyza

Jean Paul Gaultier – Le Male Essence de Parfum, czyli koniec Le Male!…

$
0
0

Koniec, to może nie najlepsze określenie, bardziej schyłek serii Le Male – jej zwieńczenie, za to zaserwowane w naprawdę pięknym stylu… Owszem czuć, że zapach powstał z myślą o byciu ukoronowaniem serii, ale jest coś jeszcze… Naprawdę czuć, że te perfumy stworzył inny nos niż Francis Kurkdjian i pewnie zaraz zostanę za to co powiem ukamienowany bezglutenowymi babeczkami z otrębów (twardość porównywalna z diamentem) – ale osobiście postrzegam to w kategorii zalety… Ok, Francis jest zdolny, nawet bardzo, stworzył genialnego w swej prostocie Le Male, stworzył też arcy porywającego w swym wysublimowanym kroju Fleur Du Male – ale swoista klęska urodzaju flankierów Le Male, sprawiła, że koncept zdążył mi już konkretnie zbrzydnąć. Winą za taki stan rzeczy obarczam samo JPG, którego upierdliwa nadgorliwość, w lansowaniu niezliczonej ilości klonów Le Male (gdzie każdy kolejny był łudząco podobny do przedniego i niewiele sobą wnosił) – sprawiło, że cała seria nudzi się i dewaluuje.

Owszem Essence wciąż nawiązuje do stylu i ducha Le Male, tyle, że jest jego kwintesencją – poniekąd wybornie zaanonsowaną wcześniejszą premierą Ultra Male. Ultra Male, które jest niczym innym jak zręcznie przemyconym flankierem w wersji Intense – lecz czyni to o wiele wykwintniej i na temat niż konkurencja. Ultra Male postrzegam też jako swoiste preludium, zapowiedź nadchodzącego (wreszcie!, bo ile można to ciągnąć) końca, anonsujące ostatnie brakujące ogniwo. Essence de Parfum to wyrafinowane i finezyjne zwieńczenie całej serii, przysłowiowa kropka nad i jednocześnie wzorzec tego jak powinno pachnieć Parfum, stanowiące idealne zwieńczenie dla całej serii i niekoniecznie mam na myśli serię Le Male

klasyczny i niezatapialny JPG LE Male w jednym z najbardziej charakterystycznym na rynku flakonie

Mam oczywiście świadomość ze seria Le Male to dla JPG kura znosząca złote jajka, marka w marce, od której odcinanie kuponów przynosi firmie krocie. Ale myślę, że ktoś u Gaultiera dostrzegł, że kolejne premiery, które wypuszczają szybciej niż strzela karabin półautomatyczny – nie spotykają się z większym zainteresowaniem i podobną estymą co klasyk. Oczywiście nie wątpię, że nie odpuszczą i nadal będą powstawać edycje limitowane i letnie, wszak na Le Male zawsze będą klienci… Tym niemniej nadpodaż flankierów Le Male i rynkowa moda na tonkę sprawiła – iż ta konwencja, częściowo już się klientom przejadła. Przejadła zarówno ze względu na ideę upierdliwie słodkiego i chwilami ordynarnego killera, jak i porażającą wtórność kolejnych flankierów. Dlatego ktoś u JPG podjął słuszną decyzję, by tym razem pokazać coś naprawdę wyjątkowego – a dla pewności zatrudnili innego perfumiarza…

mający swą premierę w 2015 roku JPG Ultra Male, będący Intense pełną gębą i preludium dla Essence w jednym

Le Male jest specyficzny, jego chwilami ordynarny, drapieżny, nadpobudliwy, ulepkowaty i daleki od współcześnie lansowanych trendów charakter – nie każdemu się spodoba, a w ekstremalnie zintensyfikowanej formie Parfum, jego słodycz musiałaby być nieznośnie upierdliwa i skrajnie męcząca. Quentin Bisch miał tego pełną świadomość, dlatego postanowił pójść w nieco innym kierunku – wybornie łącząc tradycyjne brzmienie tytułowego Le Male, ze swoistą i bynajmniej wcale nie rewolucyjną świeżością, w którą pchnął cały koncept. Uczynił to za pomocą zręcznie wplecionych w bukiet przypraw, skóry i owoców, które wzbogaciły, uszlachetniły i co najistotniejsze urozmaiciły i jednocześnie wydelikaciły, nieco skostniałą konwencję klasycznego Le Male, popychając go w stronę 1 Million i Burberry London

ciężko byłoby skojarzyć i pogodzić, tym razem wysmakowany flakon i bukiet Essence z prostą i prowokacyjną serią Le Male – ale szczęśliwie Ultra Male okazał się naprawdę dobrym łącznikiem pomiędzy serią, a jej Essencjonalnym zwieńczeniem

Essence nie jest rewolucją, ponieważ ten zapach wciąż czerpie garściami z idei i konwencji oryginalnego Le Male – ale chyba najmocniej przypomina wspomnianego wcześniej Ultra Male, którego jest odważniejszą i wykwintniejszą kontynuacją. Abstrahując od ich wzajemnego podobieństwa, jak i podobieństwa Ultra Male i Essence De Parfum do V&R Spice Bomb, PR 1 Million, CK The One Shock i Burberry London – osobiście uważam, że wcześniejszy Ultra Male i Essence są najbardziej dojrzałymi, najlepiej dopracowanymi i reprezentującymi najwyższy poziom aranżacji, przedstawicielami całej rodziny Le Male. Zresztą tak samo ewoluował 1 Million od Paco Rabanne, którego odsłona Intense, a ostatnio Prive okazała się najwybitniejszą odsłoną całej serii… Essence to wciąż gęsta i niesamowicie esencjonalna słodycz tonki i kwiatu pomarańczy, ale jak wiemy diabeł tkwi w szczegółach…

Le Male jest monotematyczne i niezbyt skore do ewolucji na skórze i pod tym względem Essence również rewolucji nie czyni. Natomiast już stopień i wyrafinowanie z jakim odświeżono, ubogacono, rozświetlono, wydelikacono i urozmaicono jego wykwintny, elegancki i finezyjny jak na takiego mocarza, bukiet – mile zaskakuje. Urozmaicenie i wygładzenie bukietu EDP, uczyniło go dyskretniejszym, bardziej przystępnym – zdecydowanie popychając formułę w stronę arcy szykownej kompozycji na wieczór. Paradoksalnie, pomimo iż jest to Parfum, zapach wydaje się delikatniejszy i bardziej powściągliwy (nie mylić z projekcją) w epatowaniu swym esencjonalnym bukietem niż EdT – co czyni z nieznaną dotąd klasą i lekkością. Ponadto zapach zyskał na bogactwie detali, jego słodycz uszlachetniły korzenne przyprawy, a oblicze złagodzono poprzez dodanie owoców (coś ala konfiturowa porzeczka, wiśnia, śliwka), które zauważalnie pchnęły koncept w stronę nie mniej przyjemnego w odbiorze, The One Shock od Calvin Kleina i Burberry London. Ale mimo to, nadrzędną i najmocniej wyczuwalną ingrediencją, jest niepodzielnie panująca we wszystkich stadiach bukietu, tonka.

Paco Rabanne 1 Million Intense, to przed pojawieniem się wersji Prive, najdoskonalej skrojona i najwykwintniejsza odsłona całej serii i poniekąd zapach do którego Essence całkiem mocno nawiązuje stylem i charakterem.

Tutejsza głęboka i miękka tonka, niemalże przypominające migdałowo wiśniowe amaretto ścieli się i lepi powłóczyście do skóry – a towarzyszą jej kardamon, pieprz, cynamon, lawenda, szałwia, muszkat i wanilia. Co ciekawe dobrze wyczuwalny w klasyku kwiat pomarańczy, tu występuje w ilości śladowej. Jest więc bogato i treściwie, zauważalnie inaczej – ale wciąż zaskakująco lekko i niemalże balsamicznie. Te perfumy nie mają w sobie za grosz drapieżności ani agresji pierwotnych odsłon Le Male, Spice Bomb, czy 1 Million. Essence przypomina ich styl, ale wyartykułowano je z ogromną dozą delikatności, wyczucia i ciepłej miękkości. W sumie sam nie wiem czy te perfumy to jeszcze Le Male, czy już odejście w stronę stylistyki 1 Million? Hmmm jeśli mam być szczery, to wolę ucieczkę w bogatszą i bardziej dopracowaną konwencję PR 1 Million Intense – niż kolejną niewiele wnoszącą wariację na temat Le Male

Stylistycznie to właśnie do The One Shock i 1 Million Intense jest Essence De Parfum najbardziej podobne, choć osią kompozycji jest ta sama, masywna i głęboka tonka, którą znajdziemy zarówno w sercu oryginalnego Le Male, jak i Bogarta Pour Homme oraz w nieco złagodzonej formie, u Thierrego Muglera. Na upartego, niemal lejące się po skórze Essence, pachnie równie przytulnie i apetycznie, co bardziej zintensyfikowana wersja Burberry London, choć zaznaczam iż jest to raczej powierzchowne podobieństwo – oparte głównie na wspomnianych konotacjach przyprawowo owocowych, które stanowią klejnot w koronie i „smaczek” wszystkich tak zaaranżowanych kompozycji. Essence jest bardzo udanym mariażem klasycznego Le Male z wybitnie orientalizującym i bogatym w detale 1 Million i klimatami gourmand. Pomimo obranej konwencji i złożoności bukietu Essence, nosi się te perfumy zadziwiająco lekko – zwłaszcza że mowa o zwieńczającym całą serię, Parfum… Wprawdzie zapach nie posiada równie miażdżącej projekcji i trwałości co tradycyjne Le Male, ale spokojnie – nie znika ze skóry od groźniejszego spojrzenia, no i nie zawiera glutenu!. 😉

rok powstania: 2016

nos: Quentin Bisch

projekcja: bardzo dobra, acz jak na standardy Le Male dyskretna

trwałość: dobra

Głowa: kardamon, bergamotka, dzięgiel, pieprz,
Serce: lawenda, skóra, cynamon, szałwia,
Baza: kostowiec, drzewo bursztynowe, kumaryna, wanilia, piżmo,

 

najbardziej żenujące i nieuczciwe praktyki w perfumeriach – czyli panie, kup pan flakon…

$
0
0

Wiedza, kompetencja i uczciwość to wartości, które w teorii powinny przyświecać każdemu doradcy klienta, niezależnie od branży. Idąc do mniej lub bardziej specjalistycznego sklepu, zakładamy że możemy liczyć na fachowe doradztwo oraz indywidualny dobór produktu, pod nasze potrzeby – ale czy aby na pewno?. Niestety naciski na wyniki i coraz niższa poprzeczka względem doświadczenia, wiedzy, szkoleń i etyki pracy – sprawiają, że trafienie na sprzedawcę kompetentnego i uczciwego jest coraz trudniejsze. Nie ważne jak, po trupach, bezwzględnie wykorzystując klienta niewiedzę i naiwną wiarę w uczciwość i rzetelność – sprzedawcy wciskają nam nie to co my chcemy i jest dla nas dobre, a to co sami chcą nam sprzedać. I nie ważne czy chodzi o komputer, ekspres do kawy, polisę ubezpieczeniową, czy perfumy – za każdym razem schemat wygląda podobnie. Przychodzimy do sklepu, licząc na rzetelne doradztwo, a wychodzimy z produktem, który niekoniecznie musi spełniać nasze oczekiwania. Natomiast niemal pewnym jest, że spełnił on cel lub wytyczne koniunkturalnego sprzedawcy, realizującego swój własny interes…

Oczywiście nie chcę generalizować, bo nie wszędzie można spotkać się z takim draństwem, oportunizmem lub porażającą niekompetencją. W każdej branży są pozbawione skrupułów czarne owce – jak i jednostki nieprzeciętnie kompetentne, rzetelne i traktujące swą pracę i klienta profesjonalnie. Tyle, że takich osób coraz częściej ze świecą szukać, ponieważ niestety współczesny etos pracy w corpo i sieciówkach, jest daleki od doceniania powyższych wartości i cech u sprzedawcy. Liczy się efektywność i zorientowanie na realizację celów, niestety kosztem nas, czyli interesu klienta. Płace w tym sektorze też nie powalają na kolana, a za wiedze i zaangażowanie nikt ekstra nie płaci – więc trudno oczekiwać, że nierzadko zieloni i przypadkowi ludzie z łapanki, będą wiedzieli cokolwiek na temat towaru, który oferują. Bywając często w perfumeriach, sam to widzę i słyszę – choćby niechcący podsłuchując dialogi pomiędzy konsultantką a klientem i często niewiedza konsultantek jest doprawdy porażająca, a mowa o podstawach!. Ale chyba najgorsze jest to, że samemu nie mając specjalistycznej wiedzy, ani nikogo wśród znajomych, który mógłby nas wspomóc obecnością i radą podczas zakupów – jesteśmy zmuszeni zaufać… Z duszą na ramieniu i uważnie słuchając, bo to pozwala się czasem zorientować, że mamy do czynienia „wciskaczem promocji„, „naciągaczem na rozszerzone gwarancje„,  – czy rzetelnym doradcą, który traktuje klienta jak partnera, a nie owcę do obstrzyżenia…

Żeby nie było, o widzianym i zasłyszanym buractwie i chamstwie klientów perfumerii też mógłbym sporo napisać, ale to temat na oddzielny wpis… A do popełnienia niniejszego, zostałem poniekąd sprowokowany, przez równie kuriozalną co żenującą sytuację, o której niedawno opowiedziała mi znajoma. Została tak bezczelnie okłamana i wprowadzona w błąd przez nieuczciwą konsultantkę, jednej z sieciowych perfumerii – iż nie wytrzymałem i postanowiłem o tym napisać. Oczywiście bez podawania nazwy przybytku, wszak w dzisiejszych czasach pisanie brutalnej prawdy o nieuczciwych praktykach wielkich molochów lub żenującym nieuctwie ich pracowników – to „uderzanie w ich dobre imię” i zaraz mnie pozwą. W międzyczasie sam byłem świadkiem podobnej rozmowy, gdzie pewien młody sprzedawca dużego sklepu z RTV, próbował „wcisnąć” niezorientowanym klientom laptopa – opowiadając wyssane z palca bzdury, którym ewidentnie przeczyły informacje na etykiecie produktu. Nie wytrzymałem i wszedłem mu w zdanie, pytając: dlaczego tak bezczelnie okłamuje klientów? Bo są starsi i nie mają możliwości zweryfikować kalumnii, które im wciska? Oczywiście zmieszał się, a następnie gdy go wypunktowałem krok po kroku – obalając te jego zmyślone lub naprędce zaimprowizowane rewelacje, a które wciskał pewnemu starszemu małżeństwu, ulotnił się na zaplecze…

Mam świadomość, że niniejszym wpisem świata nie zbawię, ani nie wyeliminuję nieuczciwych praktyk u sprzedawców. Nikt nie przyzna tego wprost, ale to przyjęty model biznesowy jeśli nie nakłania, to przynajmniej toleruje takie praktyki, bo przecież plany sprzedażowe same się nie zrobią… I dopóki taki sprzedawca nie ma płacone nie za wiedzę i kompetencje, a dostaje premię lub procent od obrotu – to z założenia próżno liczyć na rzetelność i zwykłą ludzką uczciwość… Ale jeśli ten wpis pomoże uświadomić choć jedną osobę, która słyszała lub co gorsza wierzy w przytoczone poniżej herezje i kłamstwa nieuczciwych sprzedawców – to będzie mi miło, jeśli uda mi się ją „nawrócić”. A teraz już nie przedłużając, pora na garść najbardziej żenujących praktyk, z jakimi możecie spotkać się min. w perfumeriach.

1. Odgórne i protekcjonalne założenie, że coś jest lepsze, bo jest droższe i pochodzi od bardziej znanej marki… Już parokrotnie spotkałem się z taką tendencją, że sprzedawcy uważają produkt markowy, za lepszy niż tańszy odpowiednik od mniej rozreklamowanej konkurencji. I to bez jakichkolwiek merytorycznych argumentów za i przeciw, na zasadzie „bo tak”. A im marka bardziej rozpoznawalna i snobistyczna, tym bardziej – nawet gdy porównanie parametrów i cech obu produktów, wskazuje na wyższość produktu tańszego lub od mniej rozpoznawalnego producenta. Widać kult marki potrafi dziś zdziałać cuda, skoro w pogoni za pożądanym logotypem – ludzie zapominają o zdrowym rozsądku i rezygnują z chłodnej analizy cech i realnie nabywanych korzyści. Nie chcę tu pisać o mechanizmach „motywacyjnych” wywieranych na samych sprzedawców, ale w społeczeństwie wciąż funkcjonuje utarty schemat, że droższe i markowe jest lepsze niż tańsze i niemarkowe – tyle że w dzisiejszych czasach, już nie powinno się ślepo polegać na tej zależności. Markowi producenci również oferują tandetę i marnej jakości masówkę, o dziwo częściej niż by wynikało z ceny i prestiżu marki.

2. Starocie na regałach z promocjami… czyli niemiłosiernie irytujące zjawisko, a wręcz patologia – z którą od lat walczę, w pewnej dużej sieciówce. Litościwie pominę nazwę, bo ze zjawiskiem można się spotkać nie tylko tam. Pomijając wewnętrzne zasady merchandisingu i standaryzacji layoutu, którymi się perfumerie zasłaniają – uważam, że wykorzystywanie regałów z napisem „nowość” do wciskania klientom słabiej rotujących produktów, jest delikatnie mówiąc nieuczciwe. Uważam, że dla pobudzania fluktuacji słabiej rotującego towaru i przypominania o nim klientom – dużo lepiej sprawdzi się ekspozycja opatrzona napisem promocja. A umieszczanie na regale z „nowościami” zapachu mającego już ładnych kilka lat i od również ładnych kilku lat będącego w zasobach tejże perfumerii – jest po prostu nadużyciem… Bo jeśli już na wstępie oszukujecie lub traktujecie potencjalnego, a troszku zorientowanego w ofercie rynkowej klienta jak idiotę – to co on ma sobie o was pomyśleć?

3. Uderzanie w najniższe instynkty oraz sugerowanie niemalże nadprzyrodzonych cech produktu… A zwłaszcza w konfrontacji z płcią przeciwną, gdzie jako kluczowy argument przemawiający za wybraniem danego zapachu, jest kokieteryjny flirt konsultantki, insynuujący – że z tymi perfumami to żadna się panu nie oprze / albo będzie się pan cieszył wielkim powodzeniem u kobiet /  wszyscy prawdziwi mężczyźni to kupują / kobiety uwielbiają tak pachnących mężczyzn… No ręce opadają, jakby o powodzeniu mężczyzny w oczach kobiet, świadczył nie jego wygląd i zachowanie, a zapach noszonych przez niego perfum… Ja rozumiem, że w efektywnej sprzedaży stosuje się różne techniki manipulacyjne, mające pomóc w nakłonieniu klienta do zakupu – ale w przypadku „wciskania kolesiowi” perfum, jest to szczególnie nieetyczne i tanie. Tym bardziej, że zwykle ma to niewiele wspólnego z preferencjami samego klienta, a bardziej pozwala upłynnić to, na czym zależy konsultantce… Klient musi się dobrze czuć z danym zapachem i samemu przekonać się, że zapach mu „leży” – więc przyspieszanie tego procesu, poprzez wywieranie podprogowych nacisków – łącznie z wjeżdżaniem na ego i ambicję, traktuję jednoznacznie z naciąganiem… No i chyba największa żenada, gdy skołowany klient, któremu wciśnięto ze 20 bloterków, kapituluje – podtykanie mu pod nos kawy i jej substytutów, by za wszelką cenę coś kupił…

4. Wciskanie kitu, że testery są lepsze niż regularne perfumy… jedna z największych bzdur, legend i mitów w branży perfumeryjnej – i co gorsza ciesząca się niesłabnącą popularnością zarówno u nabywców, jak i nieuczciwych sprzedawców. Szerzej na ten temat pisałem TU, natomiast na potrzeby tego wpisu jedynie nadmienię, że tester zawiera w sobie dokładnie te same perfumy co produkt półkowy. Jedyne co je różni, to skromniejsze opakowanie i zwykle brak korka oraz oznaczenie, że jest to tester, czyli PRODUKT DLA CELÓW DEMONSTRACYJNYCH – bo i nie każdy wie, że testerami oficjalnie nie można handlować. Ale „Janusze i Grażyny biznesu” wpadli na pomysł z bajeczką, o rzekomo lepszych właściwościach testera, że jest bardziej skoncentrowany i dłużej pachnie – po to by mieć solidną kartę przetargową, dla sprzedania produktu bez korka i ładnego opakowania, czyli w teorii niepełnowartościowego. I ot cały sekret, więc jeśli ktoś próbuje Wam wcisnąć, że tester jest lepszy niż regularny flakon tych samych perfum – to wiedzcie że bezczelnie kłamie!.

5. No i chyba koronne, czyli to co najbardziej mnie rozsierdziło! Czyli wciskanie klientom kitu, że owe cyferki przy FL. OZ. na flakonie, oznaczają stopień stężenia ekstraktu perfum, co znaczy że perfumy są mniej rozcieńczone, niż te o większej pojemności🙂 Serio, nie zmyśliłem sobie tego, a taką herezję pocisnęła żonie mojego kolegi, konsultantka jednej z opolskich sieciówek, ale po kolei. Żona kolegi wybrała się z koleżanką na zakupy, do jednej z sieciowych perfumerio drogerii. Znalazła swoje ulubione perfumy w promocji, ale nie bardzo potrafiła sobie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego flakon o pojemności 30 ml jest droższy niż tańsza „sześćdziesiątka„. Poprosiła więc o pomoc jedną ze sprzedawczyń, ale ta odesłała ją „bezpośrednio do koleżanki, która zajmuje się u nich perfumami”. Udała się do wskazanej osoby spytać o cenę i przy okazji zapytała dlaczego na jednym flakonie jest napisane 1.0 fl. oz., a na drugich 2.0 fl.oz. i jak ma to interpretować… I wiecie co usłyszała w odpowiedzi? Nie zgodną z prawdą informację, że to przelicznik objętości flakonu z mililitrów na uncje amerykańskie (30 ml to 1.0 fl.oz.) – tylko stosunek gęstości ekstraktu perfum do gotowego roztworu… I te o mniejszej pojemności, są bardziej skoncentrowane (a więc wydajniejsze i trwalsze), niż te bardziej rozcieńczone w opakowaniu 60 ml, uwierzycie?… Zawierzyła więc nieuczciwej lub niedokształconej konsultantce i zakupiła dwa flakony droższych perfum – o dwukrotnie mniejszej pojemności, ufając że będą dłużej i intensywniej pachnieć. Na szczęście nie dawało jej to spokoju i postanowiła zapytać mnie o to przez męża, wiec wyobraźcie sobie jak się spieniłem, słysząc te rewelacje… Nie wiem jak sprawa się skończyła, bo jeszcze się od tamtej pory nie widzieliśmy, ale skoro pracownik działu perfum, z rozmysłem powtarza klientom takie bzdury – a tym samym naraził klientkę na niekorzystne dla niej rozporządzanie jej pieniędzmi, to zapewne będzie z tego niezła awantura, zwłaszcza że dziewczyna ma świadka…

6. Stare i zleżałe kosmetyki na półkach… Teoretycznie okres przydatności perfum i kosmetyków liczy się od ich otwarcia i określa to specjalny logotyp (opakowanie kremu z otwartym wieczkiem), nieumieszczony na każdym opakowaniu – wraz z liczbą określającą minimalny okres przydatności do zużycia. I jeśli produkt był właściwie przechowywany i transportowany (ale tu warto zauważyć, że perfumeria lub drogeria często nie mają wpływu ani wiedzy w jakich warunkach składowano lub przewożono product po stronie swego dostawcy), to szansa ze trafimy na produkt niepełnowartościowy (czyli zleżały) jest bardzo niewielka. Osobom niezorientowanym jest trudniej wychwycić, że coś zalega na półkach bardzo długo, ale często kurz, albo „zmęczone” opakowania, nierzadko pokryte warstewką kurzu” mogą sugerować, że coś bardzo długo czeka na szczęśliwego nabywcę. Więc jest spore ryzyko, że taki nie pierwszej świeżości produkt, ulegnie po otwarciu przyśpieszonemu starzeniu i zepsuje się szybciej nim zdołamy go zużyć. Ponadto gdy widzimy, że kosmetyk od dłuższego czasu „kisi się” w świetle i cieple generowanym przez blisko niego usytuowaną żarówkę halogenową – lepiej sobie darować zakup tak przechowywanego produktu… Co tu dużo mówić, tester perfum, pracujący w tak ekstremalnych warunkach (ogrzewanie i naświetlenie) nierzadko wytrzymuje ledwie kilka miesięcy – nim się zepsuje i zacznie pachnieć Maggi… Czy nie byłoby lepiej (wizerunkowo) dla perfumerii lub drogerii, zdjąć z półki takiego zleżałego „pułkownika” i zestratować, niż zszargać sobie u klientów reputację – dopuszczając do sprzedaży i w efekcie reklamacji od klienta, który wdepnie na taką minę? To samo tyczy się starych, odbarwionych, zjełczałych, zakurzonych i klejących się testerów – nierzadko tak bardzo zepsutych, że aż cuchnących Maggi… Gwarantuję, że nikt nie kupi perfum w oparciu o taki tester – ale niektóre perfumerie sieciowe zdają się mieć to gdzieś…

7. Przedreformulacyjne i pochodzące z innych partii testery… To niestety plaga większości perfumerii… Testery dodawane zwykle przez dystrybutora gratis, do każdej większej partii produktu – są po to, by klient kupujący produkt z danej partii, a konkretnie tej partii, mógł się z nim zapoznać. Tak to sobie, zgodnie ze sztuką wymyślił producent – to znaczy, że tester powinien być wymieniony na świeży (bieżący), przy każdej nowej partii produktu na półce – właśnie na tester pochodzący z tej konkretnie partii. Pomijając reformulacje, różne partie perfum, mogą się od siebie nieznacznie różnić – stąd dbałość, by klient wiedział co konkretnie kupuje i nie miał powodu do reklamacji. Chyba nie muszę Wam mówić jak można się bardzo zdziwić, gdy decyzję o zakupie podjęliśmy wąchając produkt z testera przedreformulacyjnego – a kupiliśmy produkt poreformulacyjny, o wyraźnie innych parametrach i inaczej pachnący. Niestety perfumerie z reguły nie podmieniają testerów na świeże, zwykle wymieniając tester tylko wtedy, gdy ten się zużyje lub zepsuje (choć to ostatnie nie zawsze ma miejsce) – a zaoszczędzone flakony testerów, no cóż… Niestety dla dużej liczby perfumerii, problem wymiany testerów na „aktualne” nie istnieje – bądź z ignorancji, bądź z niewiedzy i niestety cierpi na tym równie nieświadomy tej zależności klient… Dla mnie sprzedaż perfum w oparciu o „nieaktualny” tester jest świadomym wprowadzeniem nabywcy w błąd i podstawą do zwrotu towaru – oczywiście w przypadku gdy walory i parametry produktu, zauważalnie odbiegają od demonstracyjnych. Zresztą można to łatwo sprawdzić, zerkając na numer partii na testerze i pudełku perfum – a najlepiej zrobić sobie zdjęcia, by mieć koronny argument, na wypadek zwrotu. W mojej ocenie, w takiej sytuacji – perfumeria MUSI przyjąć zwrot, nawet już używanych perfum.

8. Namolne konsultantki i natarczywa ochrona, czyli to co wciąż wyróżnia rodzimy handel od reszty świata, niestety na niekorzyść… Już kiedyś o tym wspominałem, ale wchodząc do sieciowej perfumerii lub drogerii, wpierw od wejścia atakują mnie sprzedawczynie – od progu pytając, w czym mogą mi pomóc. To może w spłacie kredytu za samochód? A przecież wystarczyłoby dać mi chwilę na wejście i spokojne rozejrzenie się – a gdy zacznę szukać wzrokiem obsługi, wówczas dopiero podejść, oferując pomoc. I gwarantuję że klient będzie zadowolony z obsługi, a konsultantka poczuje się chciana i potrzebna. No ale jest jak jest, więc gdy już opędzę się od konsultantek, chwilę później jestem brany na celownik przez sklepową ochronę, której jakiś intruz wkroczył na obiekt. Pomijając ich zachowane, nierzadko naśladujące strażnika więziennego oraz ubiór krojem i barwą przypominający szturmowca Grom’u – zwykle szybko czuję się zaszczuty obecnością takiego łażącego za mną, krok w krok „strażnika teksasu„… A wystarczyłoby proste szkolenie, uświadamiające, że ochrona ma być transparentna i dyskretna. Śmiem twierdzić że ochroniarz w spodniach od garnituru i białej koszuli wygląda bardziej profesjonalnie niż ZOMO‚wiec, w czarnym uniformie – i założę się, że taka mniej rzucająca się w oczy i subtelniejsza ochrona, byłaby też efektywniejsza… A póki co, co chwila widzę kontem oka złowieszczą czarną postać, która wychyla się zza regału lub nachalnie staje kawałek obok, bacznie lustrując co też robię z testerami…

Lalique – L’Insoumis, czyli obłaskawianie kota…

$
0
0

Niestety nie mam dla Was dobrych wieści… Te perfumy, nie będą hitem, ani nie będą się dobrze sprzedawać i prawdopodobnie po niedługim czasie Lalique wycofa je z oferty… Powód? Są zbyt wykwintne, wyrafinowane, dyskretne i nietuzinkowe, by wkraść się w gusta masowe. Oczywiście to kwestia gustów i nie zakładajmy niczego z góry – tyle że facet zwykle pachnący Bossem, Muglerem, Calvinem, Herrerą, czy Davidoffem – nie sięgnie po te perfumy, ponieważ reprezentują diametralnie odmienny styl… Po drugie L’Insoumis, nie mają szokującej ani miażdżącej prezencji Encre Noire, który przeżyje nawet zagładę nuklearną i skonfunduje nawet ortodoksyjnego wyznawcę niszy. A po pachnidle tak wyrazistym jak Encre Noir, sygnowanie równie ambitnego co enigmatycznego L’Insoumis – stawia przed tym drugim (w walce o atencję klienta), naprawdę wysoko usadowioną poprzeczkę…

L’egumina od Lalique (wybaczcie przekręconą nazwę, ale L’Insoumis nie sposób mi wymówić, ani zapamiętać) to zapach z pozoru tak niezdefiniowany, że aż nijaki i trudno je pokochać od pierwszego niucha… Owszem jest przy tym bardzo przyjemny, wykwintny, delikatny i łaskawy dla nosa – ale tak niejasny w odbiorze oraz tak bardzo niezobowiązujący, że prawdopodobnie większość ludzi kompletnie go zbagatelizuje, nie odnajdując w nim kompletnie nic szałowego, ani sobie znanego… A ja twierdzę, że na tym polega geniusz Pellegrin’a, bo stworzył casualowca tak bardzo wyrafinowanego, gustownego i niebanalnego, że przy całej oryginalności tego arcy enigmatycznego konceptu – niemalże transparentnego. Przy czym czuć to dopiero po bliższym i dokładnym poznaniu tych perfum i obawiam się, że na zmierzenie się z czymś tak ambitnym i wzniosłym – większości potencjalnych nabywców zabraknie cierpliwości, pomimo iż zapach jest nieprzeciętnie ładny!… Niestety najlepiej sprzedają się nieskomplikowane i łatwe w interpretacji zapachy – ponieważ by zrozumieć i co za tym idzie docenić L’eguminę, trzeba czasu… Może zabrzmi to zabawnie, ale te perfumy są jak obłaskawianie / próba wkupienia się w łaski kota… Gdzie to nie L’egumina stara się by nam się spodobać od pierwszego niucha – a to wąchający, podchodząc do zapachu kilkukrotnie, stara się go zrozumieć i w efekcie polubić…

Ale czy nie podobnie bywa z każdym odważnym, trudnym i niebanalnym zapachem, od Encre Noir zaczynając, a na YSL M7 i ekstremalnie niszowych „śmierdziuchach” kończąc? Coś w tym jest, choć L’eguminie daleko do ultra wymagającej siekiery, pokroju Encre NoireL’egumina to raczej odpowiedź na modły tych wszystkich, którzy z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów uważali, że Lalique robi zbyt wyraziste, zbyt mocno zdefiniowane, zbyt odważne, zbyt swoiste, zbyt oryginalne i zbyt wyraziste perfumy. Ale czy klienci, którzy sięgają po niemiłosiernie wyśrubowane i arcy wykwintne kompozycje od Lalique, miewają tej natury rozterki? Ok nawet wśród zagorzałych miłośników kreatywnego i górnolotnego perfumiarstwa Lalique, znajdą się osoby, dla których Encre Noire jest zbyt mroczne, Hommage zbyt głośne, White za słodkie, Equus zbyt ziołowe, Eau de Lalique zbyt koperkowe – zaś porywająco genialny Hommage Voyageur, nie trafił swym ultra wymuskanym, prześlicznym i wysublimowanym krojem, w ich łaknące „prawdziwej petardy” gusta…

To właśnie dla tych „malkontentówLalique zamówiło zapach inny niż wszystkie – wciąż wyśrubowany, jak na wysokie standardy Lalique przystało, ale z definicji lekki i przystępny. Fabrice stworzył zapach, który do złudzenia naśladuje brzmienie banalnego i rasowo niezobowiązującego casualowca – jednocześnie wcale banalnym nie będąc, oj co to to nie… Chyba żadnego miłośnika kunsztu Lalique nie zdziwi, gdy napiszę że zapach nie posiada absolutnie żadnego precedensu i jak to bywa z Lalique, z niczym już istniejącym się nie kojarzy. Lalique tworzy od podstaw, pod siebie (i pod włos rynkowi, za co najbardziej je cenię) i miło wiedzieć, że nadal stawia na jakość i oryginalność. Te perfumy to mistrzowski popis kamuflażu, wirtuozerii, finezji i wyrafinowania i niedopowiedzenia w kreacji. Są tak delikatne, dyskretne, zmysłowe i zarazem eleganckie oraz złożone, że YSL i Guerlain powinni się od Lalique uczyć, jak powinny pachnieć również skierowane do odbiorcy masowego, linie L’Homme i Ideal!. I co najistotniejsze, ta sztuka udała mu się bez udziału modnej i ostatnimi czasu niemiłosiernie nadużywanej „tonkowej słodyczy” – choć ISO E Super wyrzec się nie potrafiło*🙂

*w kultowym Encre Noire też jest ponoć masa ISO E Super, choć tego nie czuć…

Skąd ten wniosek? Tak się składa że Pellegrin wcześniej już dwukrotnie udowodnił, że potrafi zrobić perfumy dosłownie „urywające zadek” swą finezją i wyrafinowaniem. Mowa o Smoke for the Soul by Kilian i Just Cavalli Gold for Her, których używała moja serdeczna koleżanka. Dym dla duszy trudno uświadczyć poza perfumeriami niszowymi, ale tego Cavalli można spotkać w sieciówkach i są żywym dowodem, że nawet w mainstreamie – wciąż jest miejsce na artyzm i niebanalność w przystępnym dla nosa wydaniu… Teoretycznie L’eguminę osnuto na motywie przewodnim bazylii i szałwii (a więc wyraziście), ale oszczędny – wręcz dietetyczny w prezencji i ekspresji tych nut bukiet, ewidentnie temu zaprzecza. Powiem wprost, bazylia to tylko przygrywka i zasłona dymna, owszem urocza i diabelnie przyjemna, ale „umowna”… Te perfumy najlepiej jest podziwiać globalnie, bez puszczania się w pogoń za pojedynczymi nutami – gdyż ta zawsze skończy się ślepą uliczką i psuje odbiór naprawdę ciekawie i spójnie zaaranżowanego bukietu.

Generalnie wszystkie obecne tu ingrediencje, sprawiają wrażenie zawoalowanych, odmiennych, eterycznych i zupełnie do siebie niepodobnych. Wyrażono je ostrożnie, z dużą dozą delikatności i wyczucia, wręcz wstrzemięźliwej wstydliwości. Tak bardzo, że miałem spory problem z identyfikacją poszczególnych nut, chociaż jako całość, zapach broni się i wypada naprawdę atrakcyjnie, przekonywająco i co najważniejsze, harmonijnie. Jest to kompozycja z gatunku cichych i emitujących się do otoczenia dość oszczędnie – ale jego kameralna projekcja, ładnie współgra z jego dość enigmatycznym bukietem. Bukietem tak złożonym, dyskretnym i wymyślnym, że aż niemożliwym jest stwierdzić czym zapach wybrzmiewa i co stanowi jego motyw przewodni. Na upartego i zawierzając na słowo wykazowi nut (wszak to Lalique, które nie musi wypisywać niestworzonych bzdur, by zrobić na nabywcach wrażenie), zapach ma ziołowo drzewną charakterystykę, całkiem zresztą zbliżoną do Equusa – a nawet pachnąc jak jego młodszy i znacznie delikatniejszy brat. Brat niezdefiniowany i nieokreślony, ale jeśli zapomnieć o jego w rzeczywistości do niczego nie pasującym wykazie nut – niesamowicie oryginalny, lekki i przyjemny w odbiorze…

Za to gdy zapach uleży się przez kilka godzin (2-3), coraz cichszemu wątkowi przewodniemu – zaczyna wtórować cudnej urody miks purystycznych, balsamicznych i arcy delikatnych niuansów drzewnych + konotacje balsamiczne. Generalnie nie ma co się oszukiwać, większość „roboty” przy finale, odwala ISO – co nie zmienia faktu, że zapach jest w odbiorze arcy rozkoszny i iście czarujący. A później, później jest jeszcze lepiej, jeszcze rozkoszniej i już totalnie rozbrajająco – ponieważ w akordzie bazy, zapach zaczyna sprawiać wrażenie ścielącej się na skórze kompozycji drzewno ambrowejPellegrin wycisnął tu z ISO, nut drzewnych i prawdopodobnie syntetycznej ambry absolutnie wszystko, więc fenomenalny Hommage Voyageur powinien właśnie poczuć na plecach gorący oddech L’eguminy – albowiem w konfrontacji z bazą L’eguminy, jego pozycja najbardziej słitaśnego i uroczego zapachu w ofercie Lalique, jest mocno zagrożona…

Moim zdaniem, śliczna, ścieląca się na skórze, diabelnie wykwintna i najbardziej spektakularna faza schyłkowa – to najmocniejszy atut tych perfum. Faza jakby żywcem wyjęta z niszowych i bardzo kosztownych perfum. I aby go doczekać, trzeba przetrwać wcale nie brzydki akord środkowy (akordu otwarcia w zasadzie tu nie ma), co nie będzie trudne. Ale i tak obawiam się że L’egumina podzieli los The One Gentleman od Dolce & Gabbana, czy Mistero di Roma od Laury Biagiotti – czyli zapachów na wskroś wybitnych, dopracowanych i urodziwych, ale i na swe nieszczęście, również zbyt finezyjnych i kunsztownych. A te jak wiemy przechodzą niemal niezauważone i świat szybko o nich zapomina – wszak najbardziej w pamięci zapadają wonie głośne i wyraziste. No i żaden z klientów perfumerii nie będzie wstanie wymówić nazwy L’Insoumis, aby zapytać o ich dostępność… 🙂

rok powstania: 2016

nos: Fabrice Pellegrin

projekcja: umiarkowana, z czasem dyskretna

trwałość: dobra, z czasem zapach robi się blisko skórny

Głowa: bergamotka, rum, bazylia,
Serce: lawenda, czarny pieprz, szałwia muszkatołowa,
Baza: haitańska wetyweria, paczula, nuty drzewne, mech,


Tagged: bazylia, bergamotka, blog o perfumach, casualowiec idealny, czarny pieprz, haitańska wetyweria, Lalique – L’Insoumis, lawenda, mech, najnowsze perfumy Lalique, niesamowicie przyjemny dyskretny i finezyjny zapach, nuty drzewne, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum, rum, szałwia muszkatołowa
Viewing all 427 articles
Browse latest View live