Szczęśliwie Orła Zwycięstwa nie próbowano ochrzcić mianem uniseksu… zresztą w przypadku tak patriarchalnego brzmienia, nikt by tego zabiegu marketingowego nie kupił… powitała mnie ostra, wręcz fizjologiczna i odzwierzęca, pieprzna i przejmująca woń skóry, piżma i miodu – układająca się pod względem swej stratosferycznej samczości, na podobieństwo nowego Amouage Journey Man* i BtV Complex… w otwarciu czuć ekstremalnie esencjonalne zioła, brzmiące jak dzięgiel, z wyraźnym akcentem gorzkawych nut piołunowych… ale trzonem tej kanonady z suszu ziołowego, jest arcy dobitny liść bobkowy (laurowy), który pospołu z tymiankiem generuje tą ostrą, przejmującą swą piżmowo pieprzno ziołową chropowatość – stanowiącą filar brzmienia tych perfum… dopiero po godzinie od ustania kanonady napoleońskich armat, wiatr rozniesie ten gryzący, ostry dym – snujący się nad spowitym ciszą polem bitwy, a Leo zamienia swą czapkę na turban…
* w sumie mogliby się producenci perfum zdecydować na jedną opcję, bo część określa swe kompozycje mianem Men, a część Man… wprawdzie owo Man oznacza mężczyznę, a Men mężczyzn (dla mężczyzn, odpowiednik pour homme), ale ta niekonsekwencja (pomijając kwestię odmiany) wprowadza zamęt przy pisowni nazw…
To nie są subtelne, ani łatwe perfumy… w pierwszym odczuciu mogą się wydać wręcz krzykliwe i ordynarne – dosłownie pesząc rozmachem i dobitnością artykulacji swego bukietu, zwłaszcza w nader wyrazistym akordzie otwarcia… z czasem ta „dzicz” wygładza się i znacznie „spuszcza z tonu” – ale wpierw trzeba to stadium przetrwać, by dać zapachowi szansę… marka Rance ponownie sili się tym zapachem na oddanie triumfu, potęgi i wzniosłości któregoś z pierdyliona zwycięstw Napoleona Bonaparte - coś na wzór Victrix od Profumum Roma, również z udziałem liścia laurowego, choć z innej okazji… gdy zapach ździebko okrzepnie i ułoży się na skórze, są nawet trochę podobne – tyle że nim to nastąpi, w mym odczuciu (i na mojej skórze, mającej tendencję do wyostrzania tego rodzaju brzmień) L’Aigle de la Victoire pachnie po prostu barbarzyńsko i rozwiąźle…
Szczęśliwie później jest już wyraźnie lepiej i zdecydowanie spokojniejsza faza dojrzała tych perfum, przypomina mi z kolei Syed Junaid Alam Rasikh – choć zapach wciąż jest ostry, władczy i tak bardzo męski, że można by jego męskością obdzielić całe One Diection i jeszcze by zostało dla Biebera (którzy jak wiemy z kolorowych i niestety opiniotwórczych pisemek, są współczesnym archetypem męskości)… perfumy robią się naprawdę ładne, zgrabne i noszalne, dopiero w dojrzałym akordzie bazowym – gdy w tle pojawia się agar okadzony kadzidłem, a ostra od wszechobecnego wawrzynu, wręcz zwierzęca wcześniej skórka mięknie i łagodnieje… w tym stadium kompozycja upodabnia się stylistycznie do rasowo niszowych i wyraźnie orientalnych skór Lutensa i ich nieco buduarowych odsłon od Histoires de Parfums – z lekko orientalnym zacięciem, stąd ten tytułowy turban na głowie Leo…
Ale to co najbardziej cieszy, to fakt iż nie jest to kolejne nieśmiertelne połączenie oudu z różą lecz oudu ze skórą, kadzidłem i przyprawami – co mile wyróżnia tę bądź co bądź koniunkturalną kompozycję, na tle miliona trzystu osiemdziesięciu trzech tysięcy, dwustu pięćdziesięciu ośmiu innych kompozycji z „oudem” – zachowawczo wyhodowanych na fali, miłościwie panującej oudomanii… to co mnie z kolei zaniepokoiło, to dziwne uczucie wąchania czegoś sfermentowanego, w tle akordu otwarcia… tuż za wylewną, wręcz miodową słodyczą bergamotki – czai się detal przypominający sfermentowaną herbatę/tytoń i wysuszony, acz przesączony korek, po bardzo starym Porto… początkowo przypominało mi to woń nadpsutego (trącącego lubczykiem) flakonu leciwych perfum – ale po kilku podejściach doszedłem do wniosku, że są to zioła, które nakładając się na upojnie słodką bergamotkę, odpowiadają za niuans towarzyszący również początkowej fazie Chanel Egoiste (przed reformulacyjnego)…
Wyjąwszy nadpobudliwy, niemiłosiernie intensywny, wręcz przytłaczający swą ekspresją start oraz „syndrom Maggi” (tak mi się akurat skojarzyło) i niemiłosiernie naciągane mieszanie Napoleona w koniunkturalizm oudomanii (Leo preferował nuty kolońskie, a nie oud) – to całkiem niezła kompozycja dla fanów władczych, wyrazistych i ultra męskich brzmień z lekko orientalnym zacięciem… finisz to bardzo przyjemna, powłóczysta i otulająca mieszanka dymiącego kadzidła z przystępnym oudem i miękką skórką, lekko słodką za sprawą paczuli, podkreślonej wciąż wybrzmiewającym akcentem liścia laurowego… zapach ma bardzo donośną projekcję i jest dość trwały, więc jeśli jesteś dojrzałym mężczyzną (a tylko taki doceni przesiąknięty imperializmem charakter tych perfum) i szukasz godnego zastępstwa (stylistycznie, a nie przez fizyczne podobieństwo!) dla wykastrowanego Chanel Egoiste, lub łagodniejszej wersji Complex’a (już jak najbardziej przez ich fizyczne podobieństwo), polecam przetestować…
2013
Jeanne Sandra Rancé
Głowa: kalabryjska bergamotka, liść laurowy,
Serce: tymianek, brzoza, paczula, labdanum,
Baza: agar (oud), kadzidło, wetyweria, skóra,
Tagged: agar (oud), blog o perfumach, brzoza, kadzidło, kalabryjska bergamotka, labdanum, liść laurowy, Napoleon Bonaparte, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy podobne do BtV Complex i Amouage Journey Man, perfumy ze skórą kadzidłem i oudem, Rance - L'Aigle de la Victoire, recenzja perfum, recenzje perfum..., skóra, tymianek, wetyweria
