Na wstępie offtopic, ale tylko pozornie niezwiązany z tematem wpisu… kolega kupił sobie niedawno Subaru Imprezę WRX STI, a więc wersję wyczynową… „przewiózł mnie” nim i nie powiem, bardzo mi się podobało – choć po nieszczęśliwym najechaniu kołem na leżącą na drodze pestkę od wiśni, skończyłem z poważnym urazem kręgosłupa w odcinku lędźwiowym… taki żarcik, mający Wam uzmysłowić, że auto jest tak „twarde„, iż plomby same wypadają na wybojach (zawieszanie jak w XIX wiecznym parowozie)… podwójny wydech o przekroju rynny jest tak głośny, że brykę słychać z kilometra – choć szczęśliwie karoseria nie została oszpecona spojlerem, stylizowanym a’la „półka na słoiki„… autko przyśpiesza w mgnieniu oka, ale przy najmniejszym muśnięciu stopą pedału gazu – spala tyle samo paliwa, co startujący wahadłowiec… owszem frajda z jazdy nim jest niesamowita, a profesjonalne fotele trzymały mój zadek w zakrętach, jakby był doń przyspawany – jednak nie mógłbym mieć takiego samochodu… po pierwsze szybko by mnie zabił (i nie mam na myśli spalania, a prędkość – choć 65 litrowy bak starcza na zaledwie 400 km), tyle że nie mógłbym do niego wsiadać i wysiadać z godnością… Subaru to dynamiczny, niesamowicie ekscytujący pojazd – ale używanie go jako głównego samochodu w rodzinie jest czystym szaleństwem, podobnie jak opisywany dziś zapach…
L’Eau Froide to trzeci i ostatni aldehydowiec Lutensa, z uniseksowej serii L’Eau… zapomnijcie o kadzidle i jakimkolwiek realnym powiewie natury, bo ich obecność w składzie to czysta mistyfikacja… skład to aldehydy, aldehydy, jeszcze więcej aldehydów i odrobina ISO E – po prostu czyste aldehydowe szaleństw0… nawet wybijająca się na pierwszy plan i najlepiej identyfikowalna mięta, jest wytworem alchemika szaleńca… aldehyd miętowy, pachnący surową, purystyczną, syntetyczną, świeżą, słoną, napowietrzoną i ozonową, lekko świdrująca, miętą – jaką znamy z niektórych past i płynów do płukania ust… wprawdzie pomijając otwarcie, zapach nie jest aż tak drapieżny i surowy jak wata szklana – ale czuć w brzmieniu tych perfum swoiste preludium do Laine de Verre, będącego apogeum Lutensowego, postaldehydowego szaleństwa…
Kwiatowo miętowe mydło w sprayu, wita mnie na samym, bardzo zresztą żywym otwarciu… tak wiem jak to brzmi, ale początek do złudzenia przypomina zapach mydła o zapachu ziołowo kwiatowym… jego wielowątkowość, skoczność i poziom niezdefiniowania wynikający ze zmienności i przeplatania się tworzących kompozycję detali jest po prostu oszałamiająca… zapach pięciu sekund nie usiedzi spokojnie na skórze, kotłując się żwawo i zaskakując nieustannymi roszadami w piramidzie zapachowej… raz jest kwiatowy, po chwili miętowy, za chwilę kipi ozonową, chłodną świeżością – by po chwili zaatakować purystycznym mydłem, które za moment jest znów miętowe, później słone i tak w kółko… zdecydowanie nie jest to zapach dla schizofreników i paranoików, bo chwiejność bukietu L’Eau Froide, miotająca się od słodkawych mydlin, przez soczyste zioła, aż po słoną bryzę potrafi nieźle skonsternować nosiciela przywykłego do swoistej stateczności bukietu noszonych perfum…
W pierwszej chwili ma się wrażenie, że zapach powołano do życia, sięgając po spontanicznie wybrane aldehydy, które wlano w losowej ilości do jednego naczynia, doprawiono odrobiną ISO i solidnie wstrząśnięto… wyszła z tego odrobinę drapieżna, chaotyczna, niewątpliwie orzeźwiająca i pobudzająca – choć dyskusyjna w kontekście noszalności mikstura, o silnie syntetycznym charakterze… ten chemiczny twór emanuje dynamiką i szokuje swym niecodziennym ujęciem – niewątpliwie zaintryguje indywidualistów, dziwaków i seryjnych morderców jednorożców, ale obawiam się że niewielu sobą porwie… linia L’Eau jest generalnie trudna w odbiorze, nie są to typowe perfumy – ale z całej trojki L’Eau Froide było mi najtrudniej ugryźć…
Doceniam inwencję i graniczącą z performancją kreatywność autora, ale z tradycyjnie pojmowaną funkcjonalnością perfum, ten zapach ma niewiele wspólnego… to raczej dzieło sztuki nowoczesnej, nastawiona na szokowanie i wzbudzanie emocji niż zapach użytkowy – jest trochę jak dragster, zbudowany do bicia rekordów na 1/4 mili… wreszcie jest jak wspomniane na wstępie Subaru, które pozwala się okazjonalnie rozerwać – ale wyprawa nim po bułki staje się gehenną, przeplataną strzelaniem ze sprzęgła na każdych światłach i zwieńczoną epickim zawiśnięciem na progu spowalniającym… wprawdzie z czasem zapach uspokaja się i wybrzmiewa umiarkowaną, choć wciąż chaotyczną świeżością – ale nadal trudno określić tę spontaniczną mieszankę aldehydów, mianem perfum, którymi ludzie chcieliby się masowo wyrażać… odbieram L’Eau Froide jako odważny popis wizjonerstwa, który podobnie jak niektóre rzeźby i obrazy – lepiej podziwiać i kontemplować w galerii, niż wieszać sobie w domu nad łóżkiem…
2011
Skład: olibanum, woda morska, piżmo, wetyweria, mięta, kadzidło, pieprz, imbir,
Tagged: aldehydowe szaleństwo, aldehydy, blog o perfumach, imbir, kadzidło, mięta, o perfumach, Olibanum, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, pieprz, piżmo, recenzja perfum, recenzje perfum..., Serge Lutens - L'Eau Froide, wetyweria, woda morska, zapach pachnący aldehydami
