Nim przejdę do opisu Eau, chciałbym nawiązać pokrótce do pierwszej Szarej Flaneli, z 1975 roku. Uważam że to na tyle wyjątkowe i niepowtarzalne pachnidło, iż zasługuje na oddzielną wzmiankę – zwłaszcza, że Eau de Grey Flanel, nie jest jego kontynuacją. Osobiście nie znam potężniejszej i bardziej opresyjnej (gdy przesadzić z cynglem atomizera), nośniejszej, trwalszej i bardziej esencjonalnej wody kolońskiej (tu w kontekście grupy olfaktorycznej) niż Grey Flannel. Wody kolońskiej zwykle są lekkie, rześkie i orzeźwiające, osnute na nieśmiertelnym wianuszku soczystych cytrusów i esencjonalnych ziół. Trudno tu wymyślić i wnieść coś nowego, choć zdarzają się świeże i wyłamujące się z kanonu wariacje, na temat klasycznej wody kolońskiej. Z racji specyfiki użytych składników, wody kolońskie nie są też przesadnie trwałe, choć zdarzają się chlubne odstępstwa od tej zasady, pokroju Banana Republic Classic, czy Davidoff Cool Water.
Dziś klasyczna woda kolońska to gatunek zapomniany i skazany na śmierć. Gusta i trendy w perfumiarstwie się zmieniają (wręcz dewaluują, jeśli chodzi o jakość treści w nowościach) i zwykle klimaty kolońskie (te oryginalne) kojarzymy ze starym dziadem – być może ojcem, gdy skrapiał się nią po goleniu. Niestety obecnie w modzie mamy brody i kilkudniowe zarosty, więc woda kolońska cieszy się jeszcze mniejszym wzięciem – a co dopiero oldskulowe, stetryczałe siekiery, pokroju Grey Flannel. Szara Flanela na pierwszego niucha to woda kolońska jak każda inna, ale jej siła tkwi w jej niesamowitej nośności, trwałości i masywnym, inhalujoąco onieśmielającym brzmieniu. Potężnym, wręcz monstrualnym, ostrym, suchym, męskim, wytrawnym, gorącym i niesamowicie esencjonalnym. To jak wyciąg z wody kolońskiej, który zintensyfikowano i zamknięto w butelkowo zielonej flaszce, z retro etykietą.
Tego rodzaju kompozycje trzeba lubić, choć nie wątpię że mężczyźni wciąż golący się konwencjonalną żyletką, tudzież brzytwą i pędzlem – wciąż darzą wielką estymą, rytuał wywoływania „pieczenia skóry„, poprzez jej skropienie odrobiną wody kolońskiej. To dla nich są Brutale, Muelhensy, Przemysławki, niektóre Hermesy i zapomniany Banana Republic Classic – stojące jakby okoniem, względem współcześnie sygnowanych perfum. O gustach się nie dyskutuje, ale uważam że Grey Flannel jest zapachem wybitnym i warto go poznać – choćby po to by wyrobić sobie własne zdanie i zakosztować prawdziwej wody kolońskiej, póki jeszcze jest produkowana*.
*zakładając, że to co jest dostępne obecnie, to wciąż ten sam Grey Flannel, którego miałem przyjemność poznać 4 lata temu.
Eau de Grey Flanel, choć powstał 18 lat temu, już wówczas nie był kontynuacją, wariacją ani uzupełnieniem dla klasyka. To zupełnie nowa i zaprojektowana od podstaw kompozycja, choć posiłkuje się nazwą zacnego oryginału. No cóż, Dior też co rusz „podciera się” nazwą Fahrenheit, choć sygnuje tą kultową nazwą zapachy niezbyt lub w ogóle nie przypominające zapachu, który owa nazwa symbolizuje… No cóż, ja ten proceder nazywam „odcinaniem kuponów od własnej popularności„, bo czym innym wytłumaczyć taką politykę? Z kolei przedrostek „Eau de„, podobnie jak w przypadku np. Cartiera, czy Hermesa, sugeruje że mamy oto do czynienia z czymś ultra lekkim, minimalistycznym, zwiewnym i delikatnym. I tak jest w istocie, bo Eau de Grey Flannel jest zupełnym przeciwieństwem swego wielkiego protoplasty – i nie znaczy to, że jest od niego gorszy. Jest po prostu inny, diametralnie inny.
Eau, pomimo 18 lat na karku, nie zestarzał się ani o jotę. Jest wciąż w 100% aktualny, na czasie i na temat. Szczerze powiedziawszy, szyku i klasy mógłby się od niego uczyć nie jeden współczesny zapach, chodzący w poważniejszej i cięższej lidze. Eau de Grey Flannel to delikatność i świeżość wyrażona w dość specyficznej, wysoce minimalistycznej i naturystycznej formie. Próżno szukać tu cytrusów, nut aromatycznych i esencjonalności, z której słynął jego przodek. Ten zapach, nie kipi, a wybrzmiewa świeżością, zaaranżowaną przy użyciu soków młodych listków, łodyżek i świeżych, dosłownie przed chwilą zerwanych z krzaczka ziół. Nie ma w nim nic wynaturzonego, wybujałego i sztucznego, jego niewymuszony puryzm jest w 100% naturalny, by nie powiedzieć ekologiczny.
Od tych perfum bije dyskretna, roślinna aura, tak subtelna i niewymuszona, że aż czarująca. Analogia do niektórych Bvlgari, Cartierów i Hermesów, będzie tu jak najbardziej na miejscu – a chciałbym przypomnieć, że to Beene był pierwszy… Eau jest ni to wodny, ni to rośliny, ni to ziołowy. Taka dyskretna i bardzo przy tym sugestywna hybryda, utkana z różnych, bardzo subtelnych niuansów. Jest bardzo ostrożny, wybrzmiewający przepięknym mchem i stonowanym, lekko przesuszonym wianuszkiem ziół, surową wetiverą i cyprysem oraz delikatnym, niemalże ozonowym, piżmem. Skojarzenia z Bvlgari PH, Cartierem Eau de Cartier i Hermesem Eau de Gentiane Blanche, są tu jak najbardziej na miejscu – z tym że Beene jest jeszcze o ze dwie oktawy delikatniejszy i dyskretniejszy. Chwilami pachnie równie delikatnie co krem lub balsam do rąk, zawierający ekstrakt z ziół.
Z początku pachnie nieco bardziej aromatycznie, wybrzmiewając delikatnym, acz czytelnym wianuszkiem ziół i przypraw. Czuć kminek, szałwię, lawendę, trawę cytrynową i pięknego, soczyście zielonego cyprysa. Wszystko jest tu zielone, świeże, ale ani trochę krzykliwe lub wybujałe. Czuję się jakbym siedział w ogrodzie i pielił, zbierał zioła, przesadzał rośliny. Ich zapach zostaje na moich palcach, przesiąkła nim moja odzież, a że niedawno padało – czuć też zapach wilgotnego mchu dębowego, niesiony przez chłodny wiatr, od rosnących w głębi ogrodu, wiekowych drzew. Ale to stadium to ledwie trzy kwadranse, po czym zapach traci wyczuwalne kontury, wybrzmiewając raczej aurą miejsca, niż poszczególnymi ingrediencjami. Z tym że jest to woń tak neutralna, złożona, finezyjna i przyjemna, że do szczęścia nie potrzeba nic więcej.
Jeśli lubicie purystyczne, niewymuszone i naturystyczne kompozycje wybrzmiewające delikatnością roślinnych soków, złamanych gałązek, świeżych acz przywiędłych ziół, wilgotnego od deszczu mchu, drewniano roślinną, nieco ziemistą wetiverą i delikatnym, zupełnie nieorganicznym piżmem – będziecie tym zapachem zachwyceni. Lekki, dyskretny świeżak, wprost idealny na lato i wybornie komponujący się z naturą i jej czystością, czystością po deszczu. To nie pachnie starym dziadem, cytrusami, ani Grey Flannelem, to zupełnie nowy koncept – ale poprowadzony z takim pietyzmem i lekkością, iż aż szykowny i elegancki. Bez wątpienia jest to zasługa wysokiej jakości składników, w tym pochodzenia naturalnego – gdyż sugestywności i zaplecza, mógłby temu taniutkiemu Eau pozazdrościć nie jeden dużo droższy, współczesny świeżak. Zresztą, takich świeżaków też już nie robią…
rok powstania: 1997
projekcja: umiarkowana
trwałość: dobra
Głowa: cyprys, mandarynka, anyż gwiazdkowaty, kminek, cedr, cytryna,
Serce: eukaliptus, paczula, lawenda, szałwia muszkatołowa;
Baza: drzewo sandałowe, piżmo, wetyweria,
Tagged: anyż gwiazdkowaty, blog o perfumach, cedr, cyprys, cytryna, delikatne i na wskroś naturystyczne perfumy, eukaliptus, Geoffrey Beene - Eau de Grey Flannel, kminek, lawenda, lekki i bardzo delikatny świeżak, mandarynka, o perfumach, opis perfum, paczula, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy pachnące świeżością ziół i mchu, piżmo, recenzja perfum, recenzje perfum..., szałwia muszkatołowa; drzewo sandałowe, wetyweria
