Gdzie te czasy, gdy swe premiery miały zapachy pokroju Dior Fahrenheit, Adidas Active Bodies, JPG Le Male, Joop! Homme, Gucci Pour Homme, Armani Acqua di Gio, Cartier Declaration, Lalique Encre Noire, Hermes Terre d’Hermes, Davidoff Zino, Dolce & Gabbana Pour Homme, Boss Bottled, Thierry Mugler A*Men, Lacoste Style In Play, Calvin Klein Obsession Men, Roma Laury Biagiotti, Chanel Egoiste, Burberry London, etc?. Chodzi o kamienie milowe perfumiarstwa, zapachy legendy – innowacyjne i kultowe już za życia, ponieważ ich niepowtarzalne brzmienie, same w sobie stanowi fundament i instytucję. Zapachy które zapadają w pamięci na zawsze, tak swoiste i charakterystyczne, że rozpoznamy je wszędzie i na każdym. Wreszcie zapachy tak chwytliwe i charyzmatyczne, że doczekały się całej gromadki flankierów, a nawet naśladowców u konkurencji. Takie YSL, dziś sygnujące głównie beznamiętne siuśki – spłodziło przecież legendy pokroju Opium, M7, Kouros czy Rive Gauche, więc co się stało?
Ok, trochę zbyt hermetycznie, ale chodzi mi o to, że kiedyś premiera nie goniła premiery – a braków i niedomagań w kreatywności, nie protezowało się coraz liczniejszymi nowościami, które depczą sobie wzajemnie po piętach. Nowy zapach wychodził raz na kilka, kilkanaście lat i mam wrażenie, że choć nie było takiego dużego wyboru – na rynku była większa różnorodność i ład, niż dziś. Perfumy poszczególnych brandów miały swój niepowtarzalny charakter i wysoce rozpoznawalny sznyt oraz pachniały niemiłosiernie długo. Nie przypadkowo, gdyż wówczas przywiązywano niebagatelną uwagę do jakości i bezkompromisowości brzmienia – więc stosunkowo rzadkie premiery, rzeczywiście coś sową wnosiły i reprezentowały bardzo wysoki poziom wykonania, również od strony technicznej. Nie twierdzę, że dziś nie tworzy się zapachów solidnych, wybitnych i innowacyjnych, to byłoby krzywdzące – ale niestety te perełki giną i gubią się w natłoku naprędce i byle jak skleconych „nowości„, więc łatwo można je przeoczyć.
Dziś jakość zastępuje się ilością, a inwencję kopiowaniem siebie i innych. Odnoszę wrażenie, że na rynku występują dwa rodzaje flankierów: te które rzeczywiście stanowią ciekawe i coś wnoszące poszerzenie/rozwiniecie oferty i te, które jedynie takowe udają. Te drugie (udawane), dzielą się zaś na kolejne dwa typy – czyli te które nic lub niemal nic nie wnoszą/zmieniają (bo producent zajmuje się jedynie powierzchownym fabrykowaniem nowości, w myśl zasady po co zmieniać coś co się świetnie sprzedaje) oraz takie, które nawet nie udają że przypominają zapach, którego nazwę noszą – bo ludzie kupią je dla ich szumnej marki i wiele obiecującej nazwy. Trudno nie zauważyć, że oba warianty mają na celu wyłącznie bezwstydne i bezczelne zarabianie pieniędzy na swoim wcześniejszym sukcesie.
Wiem, że trudno przebić lub dogonić własną, często niedoścignioną inwencję i doskonałość – stąd producenci chętniej decydują się na sygnowanie czegoś może i banalnego oraz schematycznego – za to dużo prostszego w wykonaniu, bardziej uniwersalnego i tym samym, świetnie się sprzedającego. Taki samograj, bo dużo prościej jest odcinać kupony od swojego dawnego sukcesu, płodząc niezliczone stada flankierów, które poza nazwą nie mają wiele wspólnego z ich wielkim przodkiem – niż zaproponować autentyczną nowość i przełom. Nie oszukujmy się, tu nie chodzi o kontynuację legendy (nawet jeśli mowa o jej dostosowaniu do zmieniającej się mody i gustów klientów) – tu chodzi wyłącznie o portfele nabywców, tego rodzaju atrap. Dlatego na rynku dosłownie zaroiło się od serii i całych klanów, noszących szumną i dumną nazwę swego wielkiego pierwowzoru. W efekcie zapanował chaos i coraz trudniej jest oddzielić ziarno od plew, a Sztukę perfumeryjną od sztuki…
Weźmy na ten przykład rodzinę Dior Homme, wyborny przykład na umiejętne i przemyślane sygnowanie flankierów (i odcinania kuponów od sukcesu genialnego protoplasty). Po pierwsze nadworny perfumiarz Diora, Francois Demachy jest mistrzem w swoim fachu – więc jego wersje Intense i perfumowane rzeczywiście są tym, za co się podają. Ponadto wybornie odświeżył (przywrócił światu) oba flagowce, w wyniku nieplanowanej reformulacji, gdy w 2011 roku, marka straciła prawa do ich oryginalnych formuł. Jego Homme Sport i Eau for Men to prawdziwe perełki i arcydzieła, wprawdzie niezbyt nawiązujące do idei i stylu protoplasty – ale same w sobie stanowią arcy interesującą alternatywę i koncertowy popis wirtuozerii i kunsztu Demachy. Te flankiery wnoszą sobą wiele nowego, są świeże, innowacyjne, bezprecedensowe i są prawdziwą dumą i chlubą całej rodziny Homme. Da się? Da się, wystarczy się przyłożyć (z szacunku do klientów) i zatrudnić dobrego perfumiarza. I coś mi się zdaje, że Dior długo pozostanie przy obecnym składzie – a rozwijana będzie „medialna” rodzina Sauvage.
A chronologicznie i asortymentowo, wygląda to tak:
Dior Homme (2005) – genialny i absolutnie bezprecedensowy protoplasta całej serii
Dior Homme Intense (2007) – wyborne rozwinięcie konceptu w formie zintensyfikowanej
Dior Homme Cologne (2007) – nie znam, więc się nie wypowiem
Dior Homme Sport (2008) – czarująco zniewalający świeżak, przerywnik i spektakularny popis talentu Demachy
Dior Homme 2011 (reformulacja 2011) – kultowy klasyk wraca w nowej odsłonie (przymusowa reformulacja, a w zasadzie odtworzenie od podstaw oryginalnej receptury) i ponoć z każdym kolejnym rocznikiem jest coraz lepszy (bliższy oryginałowi)
Dior Homme Intense 2011 (reformulacja 2011) – wprawdzie pierwsza odsłona poreformulacyjnego Intense ledwie dotrzymywała kroku pierwotnemu Homme, ale z każdym rokiem Demachy wyciskał z nowej receptury jeszcze więcej i więcej i więcej…
Dior Homme Sport 2012 (reformulacja 2012) – odświeżona i zmodyfikowana wersja klasyka. Wprawdzie nie znam wersji pierwotnej, ale reedycja zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
Dior Homme Cologne (reedycja 2013) – bez komentarza
Dior Homme Eau for Men (2014) – i kolejny przebłysk geniuszu i popis wirtuozerii Demachy, w postaci Eau – będącego nie tyle kontynuacją brzmienia Homme, co alternatywą/zamiennikiem dla niezobowiązującego Homme Sport. To zupełnie nowy i świeży koncept, ale wspaniale dopełnił paletę Homme – o kolejną i bardzo wartościową pozycję, stanowiąc przy tym godną przeciwwagę dla Homme Sport, którego nie każdy musi lubić.
Dior Homme Parfum (2014) – genialny, z rozmachem i wybornie zaaranżowany transfer/remake kultowego Homme, do koncentracji Parfum. To pachnie jak Parfum, to posiada parametry Parfum i co najistotniejsze – może z dumą nosić swą nazwę oraz czynić honory głowy rodziny, jako iście królewskie zwieńczenie całej serii.
A teraz jako przeciwwaga, przykład jak nie powinno się (będąc szanującym swych klientów i siebie idealistą) tworzyć flankierów, na przykładzie serii Le Male od JPG. W 1995 roku, młodziutki Francis Kurkdjian stworzył proste i niesamowicie chwytliwe brzmienie, które Jean Paul Gaultier wypuścił pod nazwą La Male. A potem zaroiło się od Fleul, Le Beau, Terrible, Cologne, Love, Silver, Shaker, Skin, Ultra, Kilt, Cool, d’Ete, Scuba, Couple, Pirate oraz Summer, Special i Limited Edition… Słabe, mierne, wtórne, albo po prostu odrażające, jak Fleur du Male Cologne, z kokosem i ananasem – albo Le Male Summer 2015, z miętą i kwiatem pomarańczy (aż mi się podniosło). Jakby zebrać je wszystkie do kupy i uzbroić, można by sformować Kim Dzong Unowi drugą armię, albo nakręcić epicką inscenizację Bitwy pod Grunwaldem, a w ostateczności bitwę o karpia w Lidlu. Efekt? potrafię wskazać/rozróżnić Le Male, klasyczne Fleur (które uwielbiam) i wersję Ultra Male (bo jest inna), a co z resztą? To po prostu skrajnie wtórne zapchaj dziury, których największą inwencją jest zmieniający się numerek w nazwie – z Le Male Summer 2014, na Le Male Summer 2015 i nie zgadniecie Le Male Summer 2016…
Nie żebym był uprzedzony do Le Male – wprawdzie sam za tym brzmieniem nie przepadam, ale doceniam błyskotliwość (spektakularność i prostota) konceptu Francisa. Tyle że choćby najbardziej odkrywcze i chwytliwe brzmienie, ale powielone w kilkudziesięciu niezbyt odkrywczych odsłonach, zmęczy i znuży nawet fana gatunku… JPG zrobił sobie z odcinania kuponów od sukcesu komercyjnego Le Male, sport narodowy – tudzież niekończącą się, oklepaną epopeję o upojnej słodyczy. Taką perfumeryjną telenowelę (Moda na Sukces), gdzie można nie obejrzeć 50 odcinków (nie powąchać pięciu ostatnich premier) i wciąż jest się na bieżąco – podobnie można podarować sobie poznanie tej licznej armii flankierów, niewiele przy tym tracąc. Ale do rzeczy…
Abstrahując od szopki z mniej lub bardziej udanymi flankierami – nastawiony na nieustanne wzrosty rynek, nie znosi próżni, stagnacji i by móc funkcjonować, domaga się nieprzerwanych dostaw premier i nowości. Tak jak nowe smartfony, samochody i elektronika, których kolejne generacje mają premierę co raptem kilka lub kilkanaście miesięcy – te same prawidła sterują branżą perfumeryjną. Nowy Domestos*, nowe Galaxy, iPhone, nowa Skoda Octavia, nowy jogurt (bez konserwantów i glutenu) i szebernasta część Szybkich i Wściekłych… Ale ilość wcale nie idzie w parze z jakością… Taki Dior Homme i Fahrenheit, czy Roma Laury Biagiotti – tudzież Cartier Declaration, doczekały się całego stadka dzieci, kuzynów i rodzeństwa z pierwszego małżeństwa. Tu o dziwo jeszcze dba się o jakiś poziom, wszak marka i nazwisko perfumiarza zobowiązuje, ale reszta? Taki JPG adoptował chyba cały sierociniec, albo w życiu nie słyszał o antykoncepcji – bo niezliczonych klonów Le Male (w obrębie samego tylko JPG) powstało tyle, że mógłby założyć własną drużynę NBA… A najnowszy Le Male Summer 2015, to taki gniot, że wąchając go, niemal zwymiotowałem… Upojna słodycz bobu tonka i kwiatu pomarańczy, dopełniona gryzącą świeżością mięty rodem z Tic Tac’ów…
*”teraz jeszcze skuteczniejszy”, więc co dociekliwsi widzowie/użytkownicy mogą nabrać wątpliwości co do niedoścignionej skuteczności wersji pierwotnej. No bo skoro wersja pierwotna zabijała zarazki „na śmierć” – to w czym lepsza jest nowa formuła? Wskrzesza je (zarazki) i ponownie zabija? :)
Do tego przez perfumeryjne półki, przewalają się nieprzebrane ordy Intense, Extreme, Black, Fresh, Swarowski, Hello Kitty, Night, Summer, Cologne, Parfum, edycje specjalne, jubileuszowe, kolekcjonerskie i walentynkowe. A wszystkie podobne do siebie jak dwie krople wody – albo dla odmiany, nijak lub śladowo nawiązujące do oryginału. Po co? Dla generowania sztucznego szumu i zarabiania jeszcze więcej – na pośpiesznie i byle jak, zaaranżowanych premierach. Przecież nic się nie sprzedaje tak dobrze jak nowości – zwłaszcza nowości reklamowane jakąś znaną gębą. W efekcie coraz trudniej rozpoznać markę i konkretny zapach po ogonie ciągnącym się za jego nosicielem – bo kolejne premiery są podobne do wszystkiego i zarazem niczego.
Sam łapię się na tym (może to zmęczenie materiału), że nie potrafię wskazać czym konkretnie pachnie, idący przede mną koleś. Nie że mi się nie chce, on po prostu pachnie jak kilkanaście innych, znanych mi perfum. A chcąc poczuć jakieś perfumy, trzeba naruszyć czyjąś przestrzeń osobistą, niemal przytykając nos do cudzej szyi… Ten przesyt prowadzi do marazmu, zobojętnienia i znużenia, a używanie perfum zatraca swój pierwotny sens. No bo jak podkreślić swą odmienność i wyjątkowość, skoro w praktyce (i dużym uproszczeniu) – ten cały przepastny arsenał zapachów, sprowadza się do raptem kilku uniwersalnych i wzajemnie przeplatających się schematów/brzmień?. Zwłaszcza, że dzisiejsze perfumy coraz bardziej przypominają detergenty do zmiękczania tkanin, niż perfumy. I nie ma co się temu dziwić, wszak kompozycje zapachowe do jednych i drugich, komponują ci sami ludzie i w oparciu o te same składniki… :)
Konia z rzędem, połowę królestwa i uścisk dłoni prezesa – temu, kto mi powie czym się różnią powyższe, wyjąwszy ich „papuzie” zewnętrze…
Tagged: Dior, Dior Homme, Ehhh widzę, flankier, Jean Paul Gaultier Le Male, JPG, JPG Le Male, nowy flankier, nowy Le Male, o co chodzi z flankierami, rodzina Dior Homme, rodzina Le Male, sarkazm, satyra, szyderstwo i ironia są ci obce... nie odpowiadaj, to nie było pytanie..., że pojęcia pamflet
