Odwiedzając niedawno moją zaprzyjaźnioną (niezrzeszoną) perfumerię stacjonarną i korzystając ze sposobności swobodnego buszowania wśród półek, w towarzystwie przesympatycznej właścicielki w roli przewodnika – wygrzebałem z najdalszych czeluści regału prawdziwy skarb… już nie funkel nówka, jak najbardziej śmigany i skitrany w najgłębszym zakamarku – zdemarkowany flakon (gdy brak fabrycznego testera, czasem trzeba przeznaczyć na niego regularną flaszkę) Dior Fahrenheit, z połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego tysiąclecia (fajnie brzmi, prawda?)… z kiedy dokładnie pochodzi nie potrafię ustalić, gdyż wedle niektórych źródeł kody na flakonach zapętlają się po około dekadzie – ale patrząc na flaszkę, krój i usytuowanie czcionki, korek i porównując całość ze wzorcem, niewątpliwie jest to baaaardzo leciwy flakon (ponoć w rodzinie od pokoleń :) )…
z góry przepraszam za zdjęcia robione robotem kuchennym – ale zazwyczaj nie targam ze sobą lustra, z kompletem obiektywów… :)
Oniemiałem i biorąc w drżące dłonie flakon, nie wiedziałem co na tę okoliczność wydukać (znacie to hipotetyczne uczucie, gdy nagle staje się twarzą w twarz z powiedzmy przypadkowo spotkaną w Biedronce, Angeliną Jolie - chce się coś do niej powiedzieć, posłać jej choćby pełen uwielbienia uśmiech, ale trema robi swoje?)… we wnętrzu 50 ml flaszki ostało się ponad 20 ml cieczy, która o dziwo wciąż pachnie bez zarzutu… to nieprawdopodobne, gdyż minęły prawie dwie dekady od kiedy flakon został postawiony w charakterze testera, warunki wcale nie są “vintage’owe” – a perfumy wciąż zachowały swoje właściwości… patrzę pytająco błagalnym wzrokiem (kot ze Shreka) na właścicielkę flakonu, czy mogę zbezcześcić tę drogocenną świętość – psikając na papierek (jeszcze wtedy nie znałem kondycji tych perfum, a głupio tak zaaplikować sobie Maggi na skórę) i po uzyskaniu przyzwolenia, nacisnąłem na spust atomizera… jak przystało na atomizer Diora, pracuje z wydajnością i precyzją policyjnej armatki, do rozpędzania demonstrantów… ;)
stary dobry Fafarafa, pachnący benzyną, marchewką i głogiem – a całość wybrzmiewa z masywnością dorodnego kowadła…
Ujmę to tak – szok!… czysta benzyna, mięsista, esencjonalna, z towarzyszącym jej, zapierającym dech uderzeniem suchego, głębokiego, przejmującego wyrazistością głogu… w sumie mój (anno 2009) Fahrenheit pachnie w bardzo podobnej tonacji, ale pod względem masywności, dobitności – nie da się tej siły rażenia i wytrawności bukietu zestawić jak równy z równym, z obecnymi wypustami po cięciach… zresztą identyczne odczucia miałem wąchając Shalimara i Samsarę od Guerlain, z przeszło 20 letnich flaszek – więc pokuszę się o stwierdzenie, że to co obecnie sprzedaje się pod obowiązującymi od dekad nazwami rynkowymi, jest zaledwie cieniem tego czym te zapachy kiedyś były…
wyobrażacie sobie ile taka wersja vintage’owa jest warta dla kolekcjonera z nadmiarem gotówki? zaznaczam, że flakon nie jest na sprzedaż…
Owszem są wciąż podobne, ale projekcja i siła ekspresji starego Fafarafy (Fahrenheita) jest tak miażdżąca, zapach jest tak zawiesisty, tak intensywnie herbalny, z wyraźnie zaakcentowanym, niemal muszkatołowym sandałowcem, tak przysadzisty i nabity (jak na sterydach), że aż gorzki, w pierwszych chwilach duszący i bynajmniej nie są to symptomy jego zepsucia… po zaaplikowaniu na skórę rozwinął się chciwie, drapieżnie i rozłożyście, z łatwością zdominował sobą noszone przeze mnie tego dnia perfumy i pomimo wieczornego moczenia czterech liter w wannie – dotrwał na nadgarstku do rana (skoro świt, w okolicach godziny 10 – czyli niemal dobę później, ostatecznie się odmeldował)… jakieś pytania?…
dla porównania zamieszczam selfie (sorry, że bez dzióbka) mojej własnej 30-ki na wykończeniu, o numerze 9T02 z czerwca 2009 roku…
Porównywanie tej wersji z obecną, jest jak zestawienie ze sobą starego typu Mercedesa S klasy z połowy lat 90-tych i współczesnego sedana klasy E, tej samej marki… owszem, to wciąż Mercedesy, ale niestety jakość i wrażenie jakie robią, już nie to samo… nie chcę marce ze Stuttgartu zarzucać, że ich obecne wypusty potrafią zardzewieć już w katalogu – albo stanąć w szczerym polu z powodu banalnej awarii jednego z pierdyliona czujników czegoś tam, z tzw. efektem Las Vegas*…
*efekt Las Vegas ma miejsce, gdy auto sygnalizuje awarię iluminacją, w postaci setek zapalonych kontrolek na desce rozdzielczej – przypominających panoramę Las Vegas nocą… a dotąd kojąco brzmiący głos komputera pokładowego oznajmia: Achtung! coś tam właśnie kaput! i dopytuje, czy ma wezwać uber lawetę?… ;)
Chciałbym jedynie nawiązać do tego, że kiedyś limuzyny z pod znaku trójramiennej gwiazdy były nie tylko symbolem elitarnego luksusu, ale również synonimem jakości, legendarnej niezawodności i klasy – której próżno doszukiwać się w naszpikowanych elektroniką modelach współczesnych, których bezpośrednim zadaniem jest walka o portfel klasy średniej (w sumie problem awaryjności i trend pogarszającej się jakości dotyczy obecnie większości producentów czegokolwiek)… tym niemniej dostrzegam pewną analogię (jakościową), pomiędzy powiedzmy ponad 20 lat Mercedesem, a ową zawieruszoną flaszką Fahrenheita… łączy je nienaganna jakość i trwałość, gdyż ponad 20 letnich Mercedesów, wciąż jeżdżących, bez większych śladów korozji wciąż można spotkać na ulicach całkiem sporo – czego niestety nie będzie się dało powiedzieć za kolejnych 20 lat, o współcześnie produkowanych samochodach… niestety ta jakość już się w motoryzacji i perfumiarstwie skończyła…
porównywarki kodów produkcji sugerują, że ten leciwy flakon pochodzi z końca 2013 roku – więc nie można ślepo im ufać… :D
Ale jak… jak ten flakon się uchował?… otóż Fahrenheit ma to do siebie, że od dnia swojej premiery cieszy się niemal niesłabnącą popularnością… to klasyk, ikona, niekwestionowany symbol męskości, ponadczasowej elegancji i choć jego gwiazda ostatnio jakby przygasła – przyćmiona blaskiem szeroko rozreklamowanych flankierów innych marek, zapach wciąż cieszy się sporym wzięciem u tzw. średniego pokolenia (i na swe nieszczęście, również wśród producentów podróbek i zapachów alternatywnych)… ludzie, którzy znają Fahrenheita (a zna go niemal każdy, nawet gdy nie kojarzy tych perfum z nazwy) wiedzą jak pachnie, więc w sumie zapach nie potrzebuje testera – co tłumaczy dlaczego przez te wszystkie lata ta skromna 50-ka nie została wypsikana do cna… inna strona medalu jest taka, że zapach w ciągu tych ponad 20 lat zmienił się (reformulacje), więc już lata temu właścicielka perfumerii zdjęła go z półki – gdyż w jej mniemaniu byłoby wysoce nieetyczne, prezentować jako tester coś, co nie ma odzwierciedlenia w aktualnie dostępnym produkcie pułkowym…
większości klientów wystarczyło podsunąć pod nos sam korek, by despotyczna woń Fahrenheita zaatakowała nozdrza – stąd metalowa oprawka atomizera ma dosłownie startą farbę (to nie jest rozbłysk flesza), a plastikowy korek otarcia od wewnątrz…
I tym sposobem bohater dzisiejszych wspominek trafił w kąt regału, gdzie przyprószył go kurz, aż wreszcie po latach wpadł w moje łapy… zawsze chciałem poznać jak pachnie pierwotny (lub jeden z pierwotnych) wypust tych perfum i cieszę się, że dane mi było spełnić to mini marzenie… czy czuję niedosyt? może troszeczkę żałuję, że mój flakon Fahrenheita nie jest tak nośny, przejmujący i mimo wszystko ustępuje swą i tak tytaniczną trwałością wersji vintage’owej – ale w sumie jego charakter, poza swoistym rozmyciem ostrości konturów i rozcieńczeniem brzmienia, nie został poddany bardziej drastycznym cięciom i wciąż jest to kawał specyficznego, wysokich lotów perfumiarstwa… swoją drogą, kiedyś muszę sprawdzić jak moja flaszka wypada w konfrontacji z powiedzmy edycją 2013, czy mam co opłakiwać?…
Tagged: bardzo stare perfumy, bardzo stary flakon Dior Fahrenheit, blog o perfumach, Christian Dior, jak kiedyś pachniał Dior Fahrenheit, jak pachnie przedreformulacyjny Fahrenheit, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, perfumy vintage, recenzja perfum, recenzje perfum..., stare perfumy, stary Dior Fahrenheit, vintage
