W normalnych okolicznościach zjechałbym ten zapach niemiłosiernie, ale chyba znalazłem dla niego całkiem trafne zastosowanie. Jeśli jeszcze nie wiecie co podarować swojej dorastającej latorośli na dzień dziecka (tak wiem, że chce iPoda, iPada lub inny modny gadżet z używanym jabłkiem i w ogóle wstydzi się pokazywać z Wami na ulicy), warto rozważyć te konkretnie perfumy. Mam wrażenie, że tan zapach NAPRAWDĘ stworzono z myślą o młodym chłopaku i (no offence) takiemu mniej lub bardziej stereotypowemu gimbusowi, będzie Puma Green pasować bez pudła. I to nie jest sarkazm! (choć ździebko podszyty złośliwością), bo te perfumy naprawdę emanują potężną dozą świeżości, delikatności i lekkością, która pięknie koresponduje z chłopięcą niewinnością*.
*tak wiem, naiwny jestem, choć słyszałem o słoneczku…
Wykaz nut Pumy Green jest jak zwykle precyzyjny i wyczerpujący jak skład dowolnego burgera, z jakiegoś amerykańskiego fastfooda. Zawiera: mięso (i jak mniemam inne części zwierząt), przyprawy + US Patent 2039/3878/4450/5690… (i tak przez kilka stron utajonych konserwantów i innych związków chemicznych zawierających całą tablicę Mendelejewa + kilka nieodkrytych jeszcze pierwiastków) – ale nie od dziś wiadomo, że wykaz nut nigdy nie jest kompletny, a poczynione w nim deklaracje tak naprawdę do niczego producenta nie zobowiązują. W praktyce można więc pisać o oudzie i pierdach jednorożca oraz innych modnych składnikach, ale kto to zweryfikuje?
Po pierwsze nie podaje się wszystkiego, bo po co ułatwiać konkurencji i producentom podróbek życie, a po drugie (i jest to najczęstsza przyczyna) po prostu nie ma czym się chwalić. Wianuszek najprostszych i najtańszych składników, głównie syntetycznego pochodzenia to nie jest coś o czym spece od marketingu i wizerunku chcą się jawnie chwalić – zwłaszcza gdy cena za flakonik to kilkaset złotych. Niestety tę taniość zwykle czuć i choć nie mam nic przeciwko składnikom sztucznego pochodzenia – a i po zapachu za kilkadziesiąt złotych w detalu, cudów też nie należy oczekiwać.
Od Pumy Green wieje syntetyką i taniością na kilometr, ale o dziwo – tym razem wysilili się i sklecili coś znacznie ciekawszego i w niewymuszony sposób uroczego. Nie zmienia to faktu, że zapach jest tandetny, banalny i populistyczny niczym choinka zapachowa do samochodu (pachnie trzy dni, a wisi pół roku), ale trzeba przyznać, że niewymuszony i totalnie niezobowiązujący bukiet tych perfum pachnie z niespotykanym wręcz wdziękiem i bardzo naturalnie. I jest jeszcze trzeci powód (wiodący dla 95% populacji nabywców perfum), a mianowicie: „who cares?„. Kogo obchodzi co jest w składzie jeśli całość „fajnie” pachnie?.
Puma Green jest przekładem takiego właśnie zapachu, gdzie nie należy drążyć i zastanawiać się co tak fajnie pachnie, tylko skupić się na fenomenalnym (dla określonego powyżej targetu) brzmieniu. To nic, że dla większości miłośników perfum (w tym ortodoksów) to pachnie jak tani i banalny odświeżacz do toalet (bo tak jest), ale w kontekście młodego gołowąsa, któremu dopiero zaczynają kiełkować łoniaki – Puma Green przystaje bardziej niż cokolwiek innego. Dlaczego? Bo nie jest to zapach, który sprawi wrażenie pompatycznego, groteskowego i zblazowanego, w zestawieniu z delikatną fizjonomią i wesołą naturą nastolatka oraz nie zniszczy tego swym wybujałym i nazbyt poważnym bukietem.
Witają nas wesołe, spontaniczne, lekkie i wręcz infantylne owoce, których krój bardziej przypomina owocową gumę do żucia – niż wierną i sugestywną woń cytrusów z kompozycji dla bardziej dojrzałych mężczyzn. Puma Green jest soczysta, jaskrawa i kolorowa, lekko słodka i przywodzi na myśl beztroską zabawę. Trudno tu mówić o wiernym odwzorowaniu czegokolwiek, ale jest to równie przyjemne jak pierwszy kontakt z listkiem gumy owocowej, cukierków, albo napój gazowany. Feeria smaków i zapachów, która może nie powala autentyzmem, ale przecież dzieciaki i nie tylko uwielbiają takie doznania. Nie znaczy to, że Puma Green jest ostra i napastliwa – wręcz przeciwnie to bardzo delikatny i spokojny zapach, a przy tym diabelnie łatwy i miły w noszeniu.
Nieco później gdy pierwsze uderzenie słodkiego i soczystego „smaku” naszej „gumy do żucia” zostanie „wyżute” (z góry przepraszam purystów językowych, za kolejny pęknięty wrzód), w tle objawia się niemiłosiernie lekka, deserowa, pachnąca i smakująca jak najdelikatniejsze ptasie mleczko, słodycz. Słodycz leciutko budyniowo mleczna, subtelnie figowo/ kokosowa i dosłownie muśnięta odrobiną waniliny. Lekka i tak bardzo apetyczna, że aż chciałoby się jej zasmakować. Dopiero z czasem zapach tężeje i zaczyna przebąkiwać wysublimowanym niuansem drzewnym, równie delikatnym i powściągliwym w epatowaniu, co soczyste otwarcie i apetyczne serce. Szczerze? Green to kolejny koniunkturalny i jałowy gniot „Made in Puma„, który na większości mężczyzn zabrzmi infantylnie i płytko – ale jeśli spojrzeć na ten zapach w kontekście nastolatka (12-16 lat), to nie wyobrażam sobie czegoś bardziej odpowiedniego dla chłopca w tych widełkach wiekowych. Projekcję i trwałość ma akuratną, więc jeśli nasz „pryszcz” jakimś cudem uczęszcza na WF – jest szansa, że zapach będzie mógł się popisać całkiem przyjemnym drydownem… :)
rok powstania: 2012
trwałość: dobra
projekcja: dobra
Głowa: nuty zielone, bergamotka,
Serce: liść fiołka, nuty wodne, konwalia, lawenda,
Baza: cedr, wanilia, benzoes, piżmo,
Tagged: benzoes, bergamotka, blog o perfumach, cedr, konwalia, lawenda, lekki i niezobowiązujący zapach dla nastolatka, liść fiołka, nuty wodne, nuty zielone, o perfumach, opis perfum, owocowe perfumy na lato i co dzień, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, piżmo, Puma, Puma Green, recenzja perfum, recenzje perfum..., wanilia, zapach dla młodego chłopaka, zapach dla nastolatka, zapach idealny dla młodego chłopca
