Kiedyś przeczytałem w sieci, taką oto sentencję: Jeśli chcesz epickiego i pełnego zaskakujących zwrotów akcji RPG, trudnych i rozbudowanych questów, wielowątkowej i rozwlekłej w czasie fabuły – idź załatwić jakąś sprawę do polskiego urzędu…
Do niniejszego (prześmiewczego i ironicznego, acz upiornie prawdziwego) wpisu, nakłoniła mnie subiektywna analiza dzisiejszych realiów. Śmiejemy się z absurdów w komediach Barei, gdy rzeczywistość w której sami żyjemy, obfituje w nie mniej kuriozalne sytuacje. Załóżmy, że chcemy ze szwagrem (bo z kim?) otworzyć fabrykę/rozlewnię perfum, tu w Polsce. Kupujemy ziemię, staramy się o zgodę na budowę, uzbrajamy działkę, zakładamy działalność, szkolimy się w zakresie prawa i przepisów, kompletujemy wszelkie zezwolenia, aby rozkręcić własny, legalny biznes. Chcemy dać ludziom pracę i dorobić się uczciwą pracą. Okazuje się, że to trudniejsze niż myśleliśmy. Podstawą jest solidny biznesplan, kapitał i chęci których nam nie brakowało. Na szczęście nie jesteśmy podmiotem budżetowym i nie musimy wpierw rozpisywać przetargu na wyłonienie głównego wykonawcy – a ponieważ czas to pieniądz (dziwne, że w tym kraju nikt nie rozlicza urzędasów za opieszałość), zabieramy się ostro za budowę.
Pierwszy zgrzyt był przy rejestracji działalności. Jak to rozlewnia perfum? Panie, ja tu nie mam czegoś takiego! Jest produkcja i rozlewnia piwa, gorzelnia, zakłady chemiczne, ale nie ma żadnej fabryki perfum! Ostatecznie skończyło się na kwalifikacji: pozostała działalność chemiczna, import i eksport oraz zakład produkcyjny. Panie nie ma takiego miasta Londyn, jest Lądek, Lądek Zdrój!.
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.strefabiznesu.pomorska.pl
Każda pierdółka i element projektu musi spełniać określone dyrektywami unijnymi normy. To oczywiste, ale dlaczego uzyskanie każdego świstka, świadectwa, zgody, odpisu, decyzji, trwa miesiącami?. Ja się dziwię jak reszta świata może funkcjonować w budynkach i środowisku zbudowanym bez przestrzegania tych jakże życiowych, skrupulatnych i konstruktywnie normalizujących egzystencję zasad?. Jak można spać spokojnie, wiedząc, że wyrzuca się śmieci do pojemnika bez naklejek szkoło, papier i metal?. Okazuje się, że gwoździe i wkręty, piana montażowa i futryna też muszą spełniać jakieś restrykcyjne normy i mieć certyfikat ISO 500 100 900, bo bez tego nikt nie odbierze nam budowy. Na wszystko trzeba mieć papier, certyfikat albo świadectwo zgodności i przechowywać to na wypadek kontroli. Koszta rosną w galopującym tempie, bo przecież certyfikowane i homologowane (namaszczone odpowiednim certyfikatem CE, za stosowną opłatą) komponenty kosztują odpowiednio więcej, a przecież wszystko musi być zgodnie z planem i precyzyjnie oraz odgórnie określonymi normami. Aż nie chciało mi się wierzyć, że dyrektywa UE dotycząca rozmieszczenia i wielkości tabliczek na drzwiach do pomieszczeń technicznych, może liczyć prawie 13 tysięcy słów. Dobrze wiedzieć, że w Brukseli nie próżnują… :)
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.potworek.com
Oczywiście budowa przeciąga się, bo wszystko trzeba ściągać na zamówienie, odprawiać płacąc słone cło i dopłacając sowicie za odgórnie narzuconą niestandardowość – a pałętające się niemal codziennie po budowie inspekcje i kontrolerzy, co rusz wynajdują kolejne, mniej lub bardziej urojone nieprawidłowości*. Okazuje się, że krawężniki na parkingu dla pracowników też wymagają oddzielnej dokumentacji i muszą być wykonane z betonu o określonej wytrzymałości na ścieranie i erozję. Kontrolerzy prześcigają się w rzucaniu nam kłód pod nogi, wymagając kolejnych i wysoce niezbędnych zaświadczeń, w których niezbicie udowadniam, że nie jestem koniem i wspinają się na absolutne wyżyny kreatywności w swej upierdliwości. Pewnie taka inwestycja nieczęsto się im trafia, więc muszą się wykazać i udowodnić, że są potrzebni. Wszystko oczywiście w trosce o nasze dobro i zgodność z prawem oraz przepisami. Strach pomyśleć co to będzie jak uruchomimy produkcje i wszystkie pięć inspektoratów ds. ochrony środowiska (acz każdy z osobna), wjedzie nam na kontrolę, czy aby na pewno nie degradujemy środowiska. Na domiar złego przypętała się pikieta zielonych. Pewnie zwietrzyli tu niezły biznes, więc szybko okleili nam płot transparentami, że mordujemy małe foczki i trujemy niedźwiadki polarne.
*nadzór budowlany postanowił skontrolować jednego z podwykonawców, pod kątem posiadania książek serwisowych elektronarzędzi, którymi pracowali na budowie. Chłopy zrobiły wielkie oczy i patrzą na gościa jak na idiotę i zachodzą w łeb, o co mu chodzi? Otóż nie wystarczy że twoje narzędzie pracy, opatrzone znaczkiem CE i B jest na gwarancji producenta i nawet posiadasz przy sobie jego kartę gwarancyjną – powinieneś jeszcze mieć książkę serwisową (osobną dla każdego narzędzia) w której starannie dokumentujesz wszelkie naprawy, przeglądy, konserwacje i usterki oraz zliczasz przepracowane nim roboczogodziny. Chyba nie muszę Wam mówić jak bardzo owa książeczka jest niezbędna do szczęścia, ale i tak wyrzucił ekipę z budowy… ;)
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.xdpedia.com
Miejscowi też życia nie ułatwiają. Ponoć mamy XXI wiek i bezrobocie w regionie, ale nie ma dnia, by jakaś babina nie wypowiadała się do mikrofonu lokalnej rozgłośni radiowej, że kury jej się od tego hałasu przestały nieść – a dzieciom to pewnie od tej chemii wyrosną płucotchawki. Ze trzy miesiące nie mogli nam prądu podciągnąć pod zakład, bo jakiś rolnik nie zgadzał się, by mu na tę okoliczność rozkopali kawałek ugoru i żądał 100 tysięcy złotych za swoją domniemaną szkodę. Poszliśmy na ugodę i zaproponowaliśmy, że w zamian nie poinformujemy skarbówki, że dzierżawi na lewo pole sąsiadowi, a sam zgarnia za swoje hektary tłuste dopłaty – więc ostatecznie zgodził się udostępnić elektrykom pole. To nic, że jeszcze nie zaczęliśmy produkcji, ale autochtoni wiedzą lepiej, że pewnie będziemy ich tu truć i oni na żadną fabrykę perfum nie wyrażają zgody!. Obecny sołtys, szykujący się do kolejnej kampanii nawet umieścił postulat „zamknięcia nas” w swoim programie wyborczym, a lokalne media prześcigają się w domysłach jak bardzo zdewastujemy środowisko (to nic że miejscowi palą w piecach plastikowymi butelkami i leją szambo wprost do jeziora), ale inwestor nie może mieć w tym kraju lekko. Pewnie wszyscy liczą na jakieś masowe odszkodowania, bo przecież nie od dziś wiadomo, że taka rozlewnia perfum to większy truciciel, niż elektrownia nuklearna.
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.strefabiznesu.echodnia.eu
W międzyczasie musieliśmy wstrzymać prace, bo wpłynęło pismo, że nasza budowa koliduje z planem zagospodarowania przestrzennego, nad którym starostwo powiatowe pracuje przez ostatnie 25 lat i nawet ponoć wzięli z tej okazji jakieś specjalne premie jubileuszowe. Na domiar złego zieloni twierdzą, że w pobliżu budowy znajduje się jakaś endogeniczna kolonia Ksieniopiejka Czubatonogiego (jakiś żuczek) i oni nie zgadzają się na naruszenie jego naturalnego środowiska żerowego. Na szczęście badania środowiskowe, które na tą okoliczność zleciliśmy i poparliśmy pierdylionem zaświadczeń z miliardem pieczątek wykazały, że nasza fabryka nie zagraża niezmąconej egzystencji tego szkodnika, tfu – jakże rzadkiego i cenionego gatunku miejscowej fauny. Wójtowi w końcu udało się szczęśliwie przeforsować wydanie nam zgody na dokończenie inwestycji, gdy jego syn został przyjęty na jedno z planowanych stanowisk kierowniczych. Niestety przez opieszałość urzędów, protesty ekologów i miejscowych, liczne przestoje i nadprogramowe wydatki na kolejne zgody i aprobaty -nasze środki na budowę uległy wyczerpaniu.
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.certare.pl
Musieliśmy więc wziąć kredyt pod hipotekę obciążający inwestycję, nasze domy, mienie naszych rodzin i generalnie zadłużamy wraz z odsetkami, się na 3 pokolenia do przodu. Dzięki zastrzykowi gotówki, inwestycja, którą planowaliśmy ukończyć w kilka miesięcy, trwała prawie cztery lata i kosztowała pięć razy tyle, niż założyliśmy. Ale taką obciążoną przez bank fabryką nie można zarządzać samodzielnie, więc wkrótce dorobiliśmy się prezesa i rady nadzorczej. Oczywiście to ludzie z nadania banku, który powołał na te stanowiska odpowiednich ludzi… Pierwszym dekretem rada przyznała sobie podwyżkę i wypłatę zaległych premii kwartalnych, pomimo iż zakład nie rozpoczął jeszcze produkcji i jest pod grubą kreską… Ale to nic, grunt, że zarząd ogłosił przetarg na dostawcę infrastruktury i maszyn, a szwagier załatwił jakieś dofinansowanie z UE na tworzenie nowych miejsc pracy, więc było za co wegetować, nim doczekaliśmy dnia otwarcia. W końcu naszą licznie oprotestowaną fabrykę otwierają wójt z proboszczem, oczywiście wraz z okolicznościową tablicą, z której dowiadujemy się, że inwestycja powstała z udziałem środków Unijnych i jej całkowity koszt to około 10 milionów euro. Można było za 1/5 tej ceny, ale certyfikaty, opieszałość, koncesje i zezwolenia kosztują… Ale z drugiej strony biurwy w okolicznych urzędach, miały dzięki nam co robić przez ostatnie kilka lat… ;)
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.antygona-lyo.piszecomysle.pl
Musieliśmy też wybudować własną oczyszczalnię ścieków, do której przy okazji podpięto całą wieś i niewielki mostek nad przebiegającą nieopodal ciekiem wodnym. Musieliśmy bo największy i najbardziej wpływowy miejscowy bauer i zarazem nasz sąsiad – skarżył się, że mu nasze ciężarówki rozjeżdżają drogę gruntową i niszczą „wiadukt„. To nic, że przez ostatnie 40 lat doprowadził tę starą groblę do totalnej ruiny swym ciężkim sprzętem rolniczym, ale teraz znalazł frajerów, którzy wybudowali mu nowy i to za friko. Nowy mostek też otwarto z wielką pompą i nazwano mostem im. Tragedii Smoleńskiej. Sołtys osobiście przecinał wstęgę i jak się zapewne domyślacie, ujął tę kluczową inwestycję w podsumowaniu swojej mijającej kadencji, jako triumf i wybitne osiągnięcie na rzecz miejscowej ludności. Sytuacja uspokoiła się dopiero gdy „dorzuciliśmy się” do remontu dachu na miejscowym kościele i wówczas ta spirala niechęci i hejtu jakoś ucichła.
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.zboku.pl
Ponieważ fabryka zaczyna z kosmicznym długiem, więc komornik już czeka pod bramą. W sumie po co mu wyrok sądowy, wszak życie dowodzi, że może zająć co chce i to bez działania w majestacie prawa. Na domiar złego, US doczepił się do rozliczeń i podatków za wcześniejsze 5 lat rzekomej działalności. To nic, że budowa stanęła w miejscu, podobnie ZUS żąda wpłacenia ponoć zaległych mu składek, bo przecież działalność zarejestrowaliśmy kilka lat temu. W efekcie zwaliła się nam kontrola skarbowa i zamroziła konta firmy na 3 miesiące, przez co nie było jak płacić dostawcom za komponenty do produkcji. Wyjaśnienie i sprostowanie zarzutów mocno nadszarpnęło nasze zaufanie i napięty niczym postronki budżet – bo przecież kontrolerzy od razu założyli, że jesteśmy złodziejami, krętaczami i na pewno chcemy oskubać skarb państwa z należnej mu daniny. W międzyczasie mieliśmy też kilka kontroli z PIP, PIH, Sanepidu i dostaliśmy na etat pana inspektora od banderolek, bo przecież my tu hurtowo obracamy spirytusem… I kolejny absurd, VAT i podatek dochodowy od wystawionych faktur muszę opłacić od razu, pomimo iż odbiorca jeszcze mi za ten 60 dniowy przelew nie zapłacił i nie mam żadnej gwarancji, że w ogóle to zrobi. Ale należny haracz odprowadzić trzeba!.
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.3obieg.pl
Na domiar złego dostawcy nie chcieli do nas jeździć, gdyż dojazd do fabryki poprowadzono fragmentem duktu leśnego, który szczególnie upodobała sobie lokalna drogówka i wlepiała kierowcom mandaty, za rzekomy wjazd do lasu… To nic, że to jedyny dojazd do zakładu i działka formalnie została przekwalifikowana na teren przemysłowy, ale niestety nikt ze starostwa nie wystosował pisma do zarządu dróg, by zdjęto nieobowiązujące już znaki zakazu. Niezłą używkę miało też ITD, kontrolując na wyścigi wszystko co wjeżdża i wyjeżdża z zakładu, bo przecież w gąszczu „jakże życiowych” przepisów definiujących zasady ADR, tak łatwo się pomylić… Miejscowa Policja tak bardzo skupiła się na karaniu naszych kierowców za nieprzestrzeganie przepisów o ruchu drogowym, że nie było komu szukać złodziei, którzy co rusz kradli nam z placu zbiorniki z kwasówki, przewody i fragmenty instalacji z miedzi. A przecież łatwiej jest wypisać mandat, niż biegać za złodziejem. Jeden z naszych stróżów nawet złapał jakiegoś miejscowego na gorącym uczynku i potraktował go paralizatorem – ale musiał się potem ostro tłumaczyć na komendzie, dlaczego przekroczył uprawnienia używając niedozwolonego środka przymusu bezpośredniego i w nagrodę za czujność, dostał wyrok w zawiasach. A ów potraktowany prądem jegomość raczył nas pozwać o napaść, że został umyślnie porażony prądem, gdy się do nas włamał. I jak się pewnie domyślacie, sprawę wygrał… :)
zdjęcie pochodzi z zasobów strony http://www.wykop.pl
Oczywiście ta historyjka to tylko fikcja, ale czytając to i owo i widząc z jakimi kuriozami zmagać się muszą w tym kraju przedsiębiorcy – wcale się nie dziwię, że ludzie wolą wyjechać, albo otwierać firmy za granicą. Skala udziwnień, utrapień i uciążliwych opłat związanych z rozpoczęciem i prowadzaniem własnej działalności gospodarczej, potrafi skutecznie odstraszyć i zabić przedsiębiorczość. Morał z tego jest taki, że samemu trzeba zacząć kombinować, a najlepiej zostać urzędnikiem, albo politykiem – tyle, że do tego ostatniego, wpierw trzeba by się pozbyć kręgosłupa moralnego. Jedni i drudzy stoją ponad prawem i nie są rozliczani za swoje deklaracje, ani decyzje, więc mają klawe życie. Może dożyję czasów (wszak muszę żyć by pracować do 67 roku życia), że ta niesprawiedliwość ulegnie zmianie, a urzędy przestaną myśleć, że utrzymujący ich obywatele, są dla nich. Na ten moment lepiej ulokować taką fabrykę gdzieś za zachodnią granicą – gdzie Państwo rzeczywiście służy i pomaga obywatelom, zamiast ich na każdym kroku gnębić…
p.s. wpis jest ewidentnie offtopowy i mocno naciągany, zaś wszelkie podobieństwo do osób i sytuacji jest czysto przypadkowe – co nie zmienia faktu, że wszystko powyższe jest jak najbardziej prawdopodobne i zgodne z obowiązującą literą prawa… :)
