Za oknem jest jakieś 700 °C i mam już serdecznie tego dość. Ponoć zamieszkujemy strefę klimatu umiarkowanego, dobre sobie nie sądzicie? Jeśli wahania temperatur w klimacie umiarkowanym wynoszą -30 do +40 (czyli skrajna różnica to ~70) – to jak to odnieść do np. Hiszpanii, którą również zalicza się do tej strefy klimatycznej, a tam roczne wahania temperatur (ich rozpiętość) oscyluje w granicach ~15°C ? Męczę się, jest mi gorąco i nic mi się nie chce, zresztą całe dnie siedzę przykuty do mieszkania, starając się ukryć i przeczekać to piekło. I jak znam życie, gdy mój organizm już się względnie zaaklimatyzuje, nagle temperatura tąpnie do ~17 stopni i dla odmiany będę narzekał, że jest mi zimno… znacie to skądś? Opisywanie perfum w upały nie ma sensu, zatem pora na kolejny temat zastępczy.
Do pochylenia się nad tym zdawać by się mogło oczywistym zagadnieniem, sprowokował mnie Roqfort (zachęcam Was do odwiedzin na jego błyskotliwym i prześmiewczym blogu) pisząc w komentarzu, cyt. „Mam wrażenie, że od kiedy w opisach zapachów uznanych marek typu Gucci itp. coraz rzadziej pojawia się nazwisko perfumiarza, nie ma znaczenia, czy to zapach celebrycki czy nie.” I jak zwykle, trafna uwaga… No właśnie, coraz częściej zdarza się, że pod najnowszymi mainstreamowymi pomiotami, sygnowanymi logiem jakiejś znanej marki, nie ma sygnaturki autora/nosa. Moim zdaniem to znak czasu i najlepsza ilustracja dla anonimowej masówki, jaką stał się współczesny przemysł perfumeryjny. Często odnoszę wrażenie, że współczesne wypusty to anonimowe, transparentne i pozbawione wyrazu wydmuszki, których używanie sprawi, że co najwyżej skutecznie wtopimy się w tłum. Za wyjątkiem kilku jeszcze trzymających gardę marek, większość sygnuje tak beznamiętne badziewie, że aż wstyd to wąchać i tracić czas na opisanie. A jeszcze większy wstyd się pod tym podpisać, ale to już inna kwestia.
Przyjęło się, że każdy zapach ma swego tatusia lub mamusię, a czasem jedno i drugie naraz. Czasem rodzicami jest dwóch panów, a i trójkąciki nie są rzadkością (podobieństwo do związków partnerskich i in vitro czysto przypadkowe). Jakby to nie zabrzmiało, z oczywistych przyczyn, przyjęło się, że każdy jeden zapach komponuje jakiś nos. Najczęściej maestro pracuje solo, ale zdarzają się duety, tercety, a nawet kwintety – choć tu warto zaznaczyć, że ilość ojców i matek, rzadko kiedy ma przełożenie na jakość. Wiecie, w myśl przysłowia, że gdzie kucharek sześć… Dawno dawno temu, nos siadał do swych perfumeryjnych organów (taki mebelek, na którym alfabetycznie lub w podziale na grupy rodzajowe lub tematyczne stoją pojemniki z poszczególnymi esencjami zapachowymi, z których perfumiarz wybiera te których chce użyć, przy komponowaniu nowej formuły perfum) i zaczynał komponować.
Nie ważne czy było to specjalne zamówienie, czy też nochal pracował do szuflady – siadał i czasem całe lata majstrował przy jednej jedynej formule, modyfikując ją i ulepszając. To są długie godziny mozolnego dobierania konkretnych ingrediencji (wszak samego jaśminu używanego w perfumiarstwie jest ze 200 rodzajów z okładem), potem kwestia doboru właściwych proporcji, testy, maceracja, testy, uszlachetnianie i wreszcie testy – która z pierdyliona uzyskanych tą drogą wersji, najbardziej odpowiada założeniom projektu, zleceniodawcy lub najbardziej odpowiada samemu autorowi. Jednym słowem kupa zachodu, pieniędzy (składniki i czas pracy uznanego perfumiarza kosztują fortunę) i czasu.
A księgowi nie lubią straty czasu i pieniędzy, więc dziś „nos na etacie” domu lub marki perfumeryjnej, to raczej kosztowna i ekscentryczna fanaberia, na którą mogą sobie pozwolić tylko największe i najbardziej renomowane (a przy tym szanujące się i swoich klientów) domy mody. Dior (Francois Demachy), Chanel (Jacques i Olivier Polges), Hermes (Jean Claude Ellena), dla których to usługach pracują najbardziej renomowani perfumiarze – to już bardziej muzeum osobliwości niż standard, który jeszcze kilka dekad temu był niepisanym standardem. Wówczas każda marka dbała o reputację, jakość i niepowtarzalność swoich perfum, chciała wykreować coś nowego i naprawdę swojego – niestety dziś już się tak perfum nie robi.
Dziś korzysta się z umów zlecenie z co zdolniejszymi kreatorami lub najczęściej korzysta z gotowców, tworzonych na zamówienie i do katalogu jakiejś korporacji zrzeszającej twórców perfum, np. Fireminch. Normalnie jak w agencji matrymonialnej – idziesz, mówisz czego oczekujesz i pokazują ci kilka propozycji, które teoretycznie spełniają wymagania klienta. Wąchasz kilka oznaczonych nic nie mówiącymi numerkami próbek, nie mając pojęcia kto je stworzył i decydujesz się np. na próbkę 435. Na koniec zostają takie detale jak nazwa, wygląd flakonu i ewentualnie segmentacja (jeśli wpierw wybrałeś zapach, a dopiero później chcesz dorobić do niego ideologię) i gotowe. I niestety to beznamiętnie i łopatologiczne podejście do tematu, niestety czuć później w perfumach. Dziś już nie przykłada się w mainstreamie uwagi do jakości formuły oraz szlachetności użytych do produkcji składników, które w większości są syntetycznego pochodzenia.
Nie ma nic złego w stosowaniu chemii w perfumach, ale jest różnica w brzmieniu pomiędzy tanim i wysokiej jakości substytutem jakiegoś składnika. Nikt też nie zawraca sobie głowy parametrami jakościowymi, min. trwałością tak skleconych perfum. Ma być jak najtaniej i jak najszybciej w produkcji, a klient od dekad uczony kupowania logotypu i tak kupi (sam produkt nie ma znaczenia, najważniejsze że ma popularne i pożądane logo). To zjawisko najlepiej widać, gdy ktoś naprawdę śledzi i pasjonuje się perfumami – bo widzi się i czuje, że te liczne nowości nie wnoszą w zasadzie nic nowego, stanowiąc klony i nieznacznie modyfikowane wariacje na temat aktualnie obowiązujących i najlepiej sprzedających się kanonów zapachowych.
Zmartwiłem Was? Przykro mi, ale zauważyłem, że perfumiarstwo jako Sztuka umiera. Wprawdzie w niszy i u paru szanujących się marek mainstreamowych jeszcze się jako tako trzyma – ale gołym nosem czuć, że dziś perfumiarstwo to po prostu biznes, nastawiony na jak najwyższe zyski, przy jak najniższym koszcie. Dawne ideały, jakość, własny styl i sznyt oraz tradycja nie mają dziś szans w konfrontacji ze słupkami księgowych i marketingiem, który potrafi największe ścierwo opakować w pozłotkę, przypudrować i wcisnąć jako nowość i kolejne objawienie. To przykre, że kupujemy flakonik perfum za kilkaset złotych (ponoć to dobro luksusowe, więc tanio nie jest), widzimy wyeksponowany logotyp uznanej marki, ale w parze z ceną nie idzie jakość (zarówno składników jak i kompozycji), a pod zapachem nikt się nie podpisał. Kiedyś to był powód do dumy, że dany zapach skomponował dla marki X jakiś uznany perfumiarz, dziś lepiej tę kwestię przemilczeć. Klient nie musi wiedzieć, zresztą co mają pisać, że autorem jest jakiś nikomu nieznany podwykonawca – pracujący na umowie o dzieło dla jakiejś korporacji, której nazwa i tak nic Wam nie powie?
Tagged: blog o perfumach, jak powstaje formuła perfum, jak powstaje kompozycja zapachowa, jak powstaje receptura zapachu, jak się robi perfumy, kto komponuje perfumy, kto robi perfumy, o perfumach, opis perfum, perfumowy blog, perfumy, perfumy męskie, recenzja perfum, recenzje perfum...
